[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Często tam przeziadywałem.- I ty mówiłeś o iluzjach przestrzeni.- Pan Fletcher potrząsnął głową.- Mieliśmy popracować nad telewizorem.Mówiłeś, że nie ma żadnych teoretycznych przeszkód, żebyśmy nie mogli.- Tak sobie myźlę, że dobrze czasem trochę zamego ziębie pooszukiwadź.- oznajmił spokojnie Solomon Einstein.I pozostał jedynie pan Grimm.Odwrócił się, wciąż się przezroczyście uśmiechając, i ciężko siadł.Zapowiadało się dłuższe czekanie.Rozdział siódmySala zebrań w Civic Centre imienia Franka W.Arnolda była mniej więcej w połowie pełna.Wszędzie pachniało chlorem (z basenu), kurzem, pastą do podłogi i drewnem.Od czasu do czasu ktoś zaglądał, przekonany, że to spotkanie kółka ogrodniczego czy klubu kolekcjonerów kota kudłatego.Następnie, gdy już się przekonał o swej pomyłce, próbował wyjść, pchając z uporem maniaka drzwi z tabliczką „CIĄGNĄC”.Gdy to nie dawało efektu, zaczynał się rozglądać, zauważał tabliczkę i przyglądał się jej z mieszaniną złości i podejrzliwości, jakby była dla idiotów, a nie dla średniej krajowej.W końcu udawało mu się wyjść, postępując zgodnie z napisem, i aż do następnego razu był spokój.Mówcy tracili czas, pytając siedzących z tyłu, czy słyszą, a potem trzymając mikrofon zbyt blisko głośników, przez co te ostatnie wyły, bo się sprzęgało.Ktoś próbował całość wyregulować, w rezultacie wyskoczył bezpiecznik i trzeba było poszukać dozorcy.Naturalnie ów ktoś znowu pchał drzwi z uporem chomika na karuzeli.Mówiąc krótko, było to najnormalniejsze w świecie zebranie.Johnny też tak uważał, mimo iż zbytnich doświadczeń w zbieraniu się jeszcze nie miał.Gdyby na Jowiszu siedmionodzy obcy odbywali spotkania, pewnie wyglądałyby tak samo, z jedną być może różnicą - napis na drzwiach byłby w innym alfabecie.Cała reszta pozostałaby bez zmian - o tym był absolutnie przekonany.Na widowni siedziało paru nauczycieli, co go szczerze zaskoczyło.Nigdy właściwie się o nich nie myśli jako o ludziach.Było też kilka osób, które widział na cmentarzu z psami, ale tym razem przyszli bez psów.Widać było, że się czują nieswojo.W przeciwieństwie do zasiadających za stojącym na podwyższeniu stołem z mikrofonem.Ci wyglądali, jakby byli u siebie.Za stołem zasiadało: dwóch przedstawicieli United Amalagamated Consolidated Holdings, mężczyzna z Biura Planowania Urzędu Miasta i przewodnicząca Rady Miejskiej Blackbury, wyglądająca jak młodsza, tylko paskudniejsza odmiana pani Liberty.Nazywała się zresztą Liberty, tyle że była panną i Johnny czuł nieodpartą chęć spytania jej, czy przypadkiem tamta nie jest jej prababcią, ale się opanował - nie będzie zawstydzał całkiem, jak by nie było, porządnej zmarłej.Po mniej więcej kwadransie Johnny dokonał odkrycia: mówców nie dało się normalnie słuchać.Można to było robić jedynie wybiórczo, bo inaczej bełkotliwy słowotok albo człowieka zalewał, albo usypiał.W każdym razie przestawało się mieć ochotę na cokolwiek, zwłaszcza na myślenie.Większość obecnych była w średnim wieku, ale sądząc po reakcjach, albo do tego wniosku nie doszli, albo ich doświadczenia w zbieraniu się były tak pesymistyczne, że dawno przestali walczyć z zalewem akustycznego bełkotu.A przecież ci ludzie przyszli tu z zamiarem zabrania głosu, a nie wysłuchiwania okrągłych komunałów, z których nic nie wynikało poza prostą prawdą, że decyzję o zlikwidowaniu cmentarza już podjęto i przyklepano, a całe to zebranie jest tylko farsą i obijaniem sobie tyłka blachą przez zainteresowanych, na wypadek późniejszej awantury.Przecież robili spotkania, zasięgali głosu opinii publicznej (nie słuchając go naturalnie, ale o to potem nikt nie pyta): o, proszę, nawet na dwa dni przed planowanym rozpoczęciem prac odbyło się zebranie.A prace naturalnie rozpoczną się w planowanym terminie.Chyba że ktoś coś zrobi.Johnny nie miał najmniejszej ochoty się wyróżniać, ale po kolejnych pięciu minutach już wiedział, że nie ma wyjścia, bo inaczej słowotok zaleje wszystkich do reszty i będą siedzieć i zgadzać się na wszystko, otępiali niczym morskie anemony.Skoro tak wyszło, nie czekając dłużej, wstał, odchrząknął i powiedział:- Przepraszam.?* * *Pub „Pod Białym Łabędziem” przy Cable Street od niepamiętnych czasów znany był albo jako „Łabądek”, albo jako „Błotna Kaczka”.Był to typowy angielski pub - zatłoczony, głośny, pełen muzyki ze starej szafy grającej i wybuchów ze starożytnych automatów z grami, równie wiekowymi jak utwory niejakiego Szekspira.W kącie, wciśnięta między jeden z takich automatów (o dźwięcznej nazwie „Nuke the Gook”, co można przetłumaczyć jako: Rozwal Żółtka) a ścianę, siedziała pani Tachyon.Przed nią stała szklanka guinnessa.Określenia „szalony” używa się albo w stosunku do ludzi, którzy stracili zmysły, albo tych, którzy mieli ich więcej niż pozostali.Pani Tachyon była jedyną osobą, która natychmiast zauważyła niewielki spadek temperatury w lokalu.Uniosła głowę, spojrzała w kierunku źródła owego spadku i uśmiechnęła się trój- zębnym uśmiechem.Smuga chłodnego powietrza przesunęła się ku szafie grającej, zamarła przy niej na chwilę, po czym ruszyła w stronę baru.Z szafy tymczasem popłynęły zdecydowanie inne melodie.- „Roses are Blooming in Piccardy” - rozpoznała uszczęśliwiona pani Tachyon.- O, tak!Wokół samograja zebrał się poirytowany tłumek, próbując zmusić go do zagrania poprzedniego utworu, ale bez rezultatu.Kiedy normalne sposoby, to jest kopy i uderzenia, zawiodły, wyciągnięto wtyczkę z gniazdka.Szafie grającej nie zrobiło to różnicy - grała dalej [ Pobierz całość w formacie PDF ]