RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na śpiworze spoczywa mały, plastikowy135 pojemnik, podczepiony do srebrnego spadochronu.Mój pierwszy podarunek od sponsorów!Haymitch musiał mi go przysłać w trakcie hymnu.Pojemnik z łatwością mieści mi się wdłoni.Co jest w środku? Na pewno nie żywność.Odkręcam wieczko i po zapachu poznaję, żeto lekarstwo.Ostrożnie dotykam maści.Rwący ból na czubku palca momentalnie ustaje. Och, Haymitch  szepczę. Dziękuję.Nie porzucił mnie.Nie zostawił mnie na pastwę losu.Lekarstwo musiało kosztować majątek.Aby je kupić, zapewnepotrzeba było pieniędzy nie jednego, lecz wielu sponsorów.Dla mnie lek jest bezcenny.Zanurzam w maści dwa palce i delikatnie rozprowadzam ją po łydce.Działa natychmiast, bólznika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i pozostaje wyłącznie przyjemny chłód.Tonie jest ziołowe smarowidło, jak te, które mama robi z leśnych roślin.To supernowoczesnybalsam medyczny, wyprodukowany w laboratoriach Kapitolu.Po opatrzeniu rany na łydcewcieram cienką warstwę leku w dłonie.Zawijam pojemnik w spadochron i ostrożnieodkładam go do plecaka.Ból zelżał, więc mogę się ponownie ułożyć w śpiworze.Zasypiamniemal natychmiast.O nadejściu nowego dnia powiadamia mnie ptak, który przycupnął w odległości zaledwiemetra lub dwóch od mojej głowy.W porannej szarówce spoglądam badawczo na dłonie.Lekarstwo sprawiło, że wściekle czerwone plamy przybrały barwę łagodnego, niemowlęcegoróżu.Noga nadal piecze, bo oparzenie na łydce jest znacznie głębsze.Rozprowadzam świeżąwarstwę balsamu i cicho pakuję ekwipunek.Cokolwiek się stanie, będę musiała się ruszać, ito prędko.Zjadam krakersa oraz pasek wołowiny i wypijam kilka kubków wody.Powczorajszym dniu niemal nic nie zostało mi w brzuchu, zaczynam już odczuwać skutki głodu.W dole widzę watahę zawodowców oraz Peetę, pogrążonych we śnie na gołej ziemi.Glimmerśpi oparta o pień drzewa, więc domyślam się, że trzymała straż, ale zmogło ją zmęczenie.Wytężam wzrok, aby spenetrować sąsiednie drzewo, lecz nigdzie nie widzę Rue.Ostrzegłamnie przed osami, więc czuję się w obowiązku zrewanżować się jej tym samym.Poza tym,jeśli mam dzisiaj umrzeć, to chcę, aby Rue zwyciężyła.Nie potrafię znieść świadomości, żePeeta zbierze laury, nie obchodzi mnie nawet to, że moja rodzina mogłaby wówczas liczyć naodrobinę pożywienia.136 Dyskretnym szeptem przywołuję Rue po imieniu, i od razu zauważam oczy, rozszerzone iczujne.Ponownie wskazuje palcem gniazdo.Unoszę nóż i poruszam nim tak, jakbympiłowała.Kiwa głową i znika.Na pobliskim drzewie rozlega się szelest, w następnymmomencie identyczny hałas dobiegu z innej, dalszej korony.Uświadamiam sobie, że małaskacze z drzewa na drzewo.Mam ochotę wybuchnąć głośnym '.miechem.Czy tę umiejętnośćzademonstrowała organizatorom igrzysk? Wyobrażam sobie, jak fruwa po sprzęcie doćwiczeń i i ani razu nie dotyka podłogi.Za taki wyczyn należałaby iv jej co najmniejdziesiątka.Na wschodzie przebijają się różowe pasma brzasku.Nie mogę już dłużej czekać.Wporównaniu z koszmarem wieczornej wspinaczki teraz ucinam sobie zaledwie spacerek.Docieram do gałęzi podtrzymującej rój, wsuwam nóż do gotowego rowka i przymierzam siędo piłowania, kiedy zauważam, że na gniezdzie coś się rusza.Pancerz morderczej gończej osylśni jasnozłoto, kiedy owad przechadza się po swoim papierowoszarym domu.Bez wątpieniawydaje się nieco oszołomiona, ale jest przytomna i sprawna, co oznacza, że wkrótce pojawiąsię następne.Spód moich dłoni ocieka potem, który kroplami przenika przez warstwę maści.Staram się ostrożnie osuszyć ręce o koszulę, ale czas mnie goni.Jeśli w parę sekund nieuporam się z gałęzią, cały rój ruszy prosto na mnie.Nie ma na co czekać.Biorę głęboki oddech, zaciskam dłoń na rękojeści noża i piłuję jaknajmocniej.Raz, dwa, raz, dwa! Gończe osy zaczynają brzęczeć, słyszę, jak wylatują zgniazda.Raz, dwa, raz, dwa! Gwałtowny ból rozrywa mi kolano.Wiem, że jedna już mnieznalazła, a inne zaraz do niej dołączą.Raz, dwa, raz, dwa! Gdy nóż rozcina ostatnie włóknodrewna, odpycham koniec gałęzi jak najdalej od siebie.Gniazdo spada, przebija się międzyniższymi konarami, na kilku przez chwilę zawisa, ale rozkołysane leci dalej, aż wreszcie złoskotem uderza o ziemię.Roztrzaskuje się jak wielkie jajo, a w powietrze wzlatuje chmararozsierdzonych morderczyń.Czuję drugie użądlenie w policzek, trzecie w szyję.Jad niemal natychmiast mnie ogłupia.Jedną ręką otaczam pień, a drugą wyrywam z ciała haczykowate żądła.Mam szczęście, przedupadkiem gniazda dostrzegły mnie tylko trzy gończe osy.Reszta skupiła złość na wrogach ustóp drzewa.Rozpętuje się piekło.Zawodowcy ocknęli się ze snu, kiedy osy przypuściły na nich frontalnyatak.Peeta oraz parę innych osób ma dość rozumu, aby wszystko zostawić i rzucić się pędem137 do ucieczki. Do jeziora!", krzyczą. Do jeziora!" Chcą się w nim zanurzyć i przeczekaćnapaść wściekłych owadów.Woda pewnie jest blisko, skoro liczą na to, że umkną rozjuszo-nym osom.Glimmer i jeszcze jedna dziewczyna z Czwartego Dystryktu nie mają tyleszczęścia.Zanim nikną mi z pola widzenia, zostają wielokrotnie użądlone.Glimmerzachowuje się jak wariatka, piszczy, bez sensu usiłuje odganiać osy łukiem.Przyzywa innychna pomoc, ale nikt nie wraca, wiadomo.Dziewczyna z Czwórki, zataczając się, znika woddali, ale nie sądzę, żeby zdążyła do jeziora.Patrzę, jak Glimmer pada, przez kilka minutwije się spazmatycznie na ziemi, a na koniec nieruchomieje.Z gniazda zostaje pusta skorupa.Osy odleciały w pogoni za domniemanymi wrogami.Wątpię, żeby powróciły, ale nie zamierzam ryzykować.Schodzę z drzewa, zeskakuję na zie-mię i rzucam się do ucieczki w kierunku przeciwnym do jeziora.Kręci mi się w głowie odtrucizny z żądeł, lecz odnajduję drogę do stawu i zanurzam się w wodzie, na wypadek gdybyosy nadal chciały mnie wytropić.Po mniej więcej pięciu minutach wyczołguję się na skały.Ludzie nie przesadzali, opowiadając o skutkach użądlenia przez gończe osy.Guz na kolaniejest bliższy rozmiarami pomarańczy niż śliwce.Z miejsc po żądłach sączy się cuchnący,zielony płyn.Opuchlizna.Ból.Wysięk.Widok Glimmer skręcającej się w męczarniach.Sporo zdarzeń,zważywszy na to, że słońcejeszcze nie zdążyło wyłonić się zza horyzontu.Nawet nie chcę nu.leć o tym, jak Glimmerteraz musi wyglądać.Zdeformowani ciało, nabrzmiałe palce sztywnieją, zaciśnięte na łuku.Luk! Pomimo otępienia udaje mi się skojarzyć oczywiste takty.Momentalnie wstaję izataczając się między drzewami, wracam do Glimmer.Auk.Strzały.Muszę je mieć.Jeszczenie rozległ się armatni wystrzał, więc może Glimmer leży w śpiączce, ale jej serce nadalwalczy z jadem.Kiedy jednak się podda i huk obwieści jej śmierć, nadleci poduszkowiec,.abyzabrać zwłoki razem z jedynym łukiem i kołczanem na Igrzyskach.Nie ma mowy, aby mojaulubiona broń ponownie wymknęła mi się z rąk!Docieram do Glimmer w chwili, gdy rozbrzmiewa grzmot.Gończe osy znikły [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl