[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podniosła siekierę.Opuściła.Tym razem głowica się nie ześlizgnęła, tylko uderzyław płytkę trzy centymetry od obręczy, zadzwoniła głucho i odskoczyła.Kręciło jej się w głowie.Znów podniosła siekierę i znów opuściła.Utrzymała ją, chociażgłowica znów się odbiła.Uklękła, żeby dotknąć obręczy i ogniwa, ale były ze sobą połączone jakzawsze.Odwróciła siekierę i przeciągnęła palcem po wyszczerbionym i stępionym ostrzu.Poczuła rozpacz, ale ją zwalczyła.Spojrzała na szczątki drzwi, a potem na podłogę wokół płytki.Po tych kilku uderzeniach zrozumiała, jak trudno było przebić się przez drzwi i jak trudno byłobyzrobić to samo z podłogą.Wiedziała, że nie da rady.Opadła na kolana.Pokój wypełniło zimne powietrze.Trzęsła się.Zniegu wciąż nawiewało.Obserwowała, jak gromadzi się przy nodze Billy ego niczym wydma.Co robisz? zapytała dziewczyna.Ta silna, ta, o której myślała, że już jej nie ma. Myślę.Mam nadzieję, że myślisz o dorzuceniu do ognia i powrocie do śpiwora. Pieprzyć śpiwór.Tamta milczała.Caitlin nasłuchiwała z siekierą w ręku. Myślisz, że tu idzie?Kto? Ktokolwiek.Dziewczyna długo nie odpowiadała, ale Caitlin wiedziała, co powie.Myślę to, co zawsze myślałam.Nikt nie idzie.Mamy tylko siebie.Na jej twarzy wylądowały zimne kryształki śniegu.Kluczyki Billy ego leżały na podłodze, tamgdzie je zostawiła, i lśniły w błękitnym świetle.Pójść po jego śladach, nic więcej.Znalezćsamochód.Tylko tyle.Przypomniała sobie rakiety, głęboki puch, dudniące serce, Małpę zaplecami i Nie upadnij, nie upadnij.Schował wszystko do torby, rakiety, buty, kurtkę i rękawice,i zabrał bez słowa.Niegrzeczna dziewczynka.Trzymała siekierę.Jej serce tykało, odliczając sekundy i minuty.Teraz, kiedy wpuściła dogłowy ich twarze, nie mogła się ich stamtąd pozbyć.Obrazy poprzedniego życia.Oni, tam nadole, ciągle, powiedział, ciągle jej szukają.I co znajdą?Nasłuchiwała tej dziewczyny.Nasłuchiwała czegokolwiek.Ale słyszała tylko szept śniegu nadeskach podłogi.Wstała i otworzyła piecyk.Czarny szkielet dopalającego się polana za pierwszym dotknięciemrozpadł się na rozżarzone czerwone kostki.Ostrożnie położyła w płomieniach ostatni kawałekdrewna.Drzwiczki zostawiła uchylone, żeby ogień rozpalił się szybciej i mocniej.Postawiła przypiecyku wiadro z wodą, obok położyła siekierę.Podeszła do swojego posłania, wzięła z niegoflanelową chłopięcą koszulę, kiedyś czerwoną, teraz prawie czarną, włożyła ją i zapięła podszyję, a potem opadła na kolana i sięgnęła głęboko pod pryczę.Namacała to, czego szukałai wyciągnęła.Były zakurzone, zszarzałe i pokurczone, jak jakieś zwierzątka, które wpełzły w kąti umarły.Wzięła jeden w jedną, drugi w drugą dłoń i stuknęła podeszwą o podeszwę.O mało nierozpłakała się od tego dzwięku i tego uczucia.Czerwony kurz toru i szary kurz lat opadły napodłogę jak śnieg.W spiżarni nie było konserw, batoników ani kartonów z sokiem, w ogóle niczego.Zanurzyładłoń w wiadrze, nabrała wody, napiła się i spojrzała na mężczyznę na podłodze. Przepraszam powiedziała i złapała go za kostki.61Droga coraz mniej przypominała drogę.Wkrótce dotarli do miejsca, gdzie ślady oponzanurkowały w krzaki, a do pierwszych śladów butów dołączyły drugie.Podnieśli latarki, snopyświatła przeszyły wąwóz i utknęły w gęstej kratownicy krzaków.Zgasili je i przez chwilęw milczeniu stali w świetle księżyca. Chce pan, żebym tam wszedł, szeryfie? Chyba nie, Donny.Mamy teraz dwóch pieszych i najlepiej będzie, jeśli sprawdzimy, gdzieposzli.Chociaż ślady wyglądają tak, jakby już tam raczej dotarli.Zastępca pociągnął nosem, obejrzał się w dół na drogę i spojrzał w górę. Dlaczego to zrobił? Jak pan myśli? Już dawno przestałem się nad tym zastanawiać.Ruszyli dalej.Oba zestawy śladów prowadziły w górę po zwężającej się ścieżce, ale z dala od siebie, jakbyjeden z idących, powodowany jakimś natręctwem albo przesądem, brzydził się postawić stopęw miejscu, którego dotknęła stopa drugiego. Od razu widać, czyje są czyje, szeryfie. Idzmy po cichu, Donny.Za zakrętem czekał na nich tylko dalszy ciąg poznaczonej śladami drogi.Zatrzymali się, żebyzłapać oddech.Kinney pomyślał o papierosie, ale nie zapalił.Już mieli iść dalej, kiedy dotarł do nich głuchy, tępy trzask, jakby ktoś uderzył siekierąw twarde drewno.Dzwięk odbił się echem od góry.Zatrzymali się i nasłuchiwali.Po niecałejminucie trzask się powtórzył, a potem zapadła cisza.Donny zerknął na szeryfa, szeryf skinąłgłową i ruszyli.Zcieżka była coraz trudniejsza, Kinney puścił zastępcę przodem, a sam skupił się na lesie.Nasłuchiwał.Po niecałych pięćdziesięciu metrach wyciągnął rękę i położył ją na ramieniuDonny ego.Zatrzymali się.Zastępca spojrzał tam, gdzie wskazywał szeryf, i zobaczył mały rozbłysk koloruw monochromatycznej ciemności, migoczący, pomarańczowy i prostokątny otwarte okno albodrzwi.I poczuł dym, jakby obraz nie mógł istnieć bez zapachu. Rany, szeryfie wyjąkał. O rany.Kinney kucnął i zdjął kapelusz, zastępca kucnął i oparł strzelbę na kolanach.Czekali, żebyzobaczyć, czy ktoś pojawi się w tych drzwiach czy oknie, by zamknąć je przed zimnem, ale niktsię nie pojawił. Szeryfie, niech pan spojrzy szepnął zastępca, wskazując miejsce, w którym śladygwałtownie się rozchodziły.Wstali, pochyleni przeszli kawałek pod górę i kucnęli, żeby przyjrzeć się śladom.Zastępca otarł nos dłonią w rękawiczce. Co teraz, szeryfie?Białe czubki sosen nad ich głowami piłowały gwiazdziste niebo, z gałęzi opadał delikatnylśniący pył. Wolałbym tego nie robić powiedział Kinney ale wygląda na to, że musimy się rozdzielić. Pochylił się i splunął. Ty idz po tych śladach, ja pójdę po tamtych.Włącz krótkofalówkę.Jeślicoś zobaczysz, wyślij mi podwójny sygnał i czekaj, aż przyjdę.Ja zrobię tak samo.Włożyli kapelusze, poprawili je i wstali. W miarę możliwości nie używaj latarki.I bądz czujny, Donny. Okej, szeryfie.Kinney odprowadził zastępcę wzrokiem, a kiedy ten zniknął, odwrócił się i wszedł do lasu, takjak jego brat, kiedy dwie, może trzy godziny wcześniej zobaczył to samo odległe światło.Księżyc szedł za nim, prześlizgując się po wierzchołkach drzew i rzucając na śnieg jegozniekształconą sylwetkę.Cień poruszał się płynnie i ostrożnie, szeryf gramolił się z tyłu.Patrzyłna ślady Billy ego i na żółtopomarańczowe światło przed sobą.Co dwadzieścia krokówzatrzymywał się i liczył do dziesięciu, nasłuchując.W oddali, tam, gdzie poszedł zastępca,usłyszał cichy trzask łamanej gałązki.Nic poza tym.Zastanawiał się, czy słusznie się rozdzielili.I czy jednak nie powinien był zadzwonić do hrabstwa Summit, żeby tu przyjechali.Ale po co, na Boga?Zatrzymał się w miejscu, w którym Billy potknął się o ukryte pod śniegiem drzewo. Tutaj, w pieprzonych kowbojkach mruknął i ruszył dalej za śladami lawirującymi wśródsosen.Kiedy znów spojrzał przed siebie, wypełniony światłem prostokąt przecięło coś ciemnego,jakby między nim a drzwiami teraz miał już pewność, że to drzwi upadło drzewo, alezupełnie bezgłośnie.Znieruchomiał [ Pobierz całość w formacie PDF ]