[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czujne oczy kierowcy wpatru-ją się w moje w lusterku wstecznym.Widać, że ten pomysł mu się nie podo-ba.Podążający za nami samochód kojarzy mu się z policją.W jego kraju,gdziekolwiek to jest, policja to zli faceci.A tu w Ameryce.?- Proszę posłuchać - mówię, dodając kolejną dwudziestkę z mojegotopniejącego gwałtownie zapasu gotówki.- Nie jestem przestępcą, a ludziew tamtym samochodzie nie są z policji.W porządku?Kierowca wzrusza ramionami.Nie ma zamiaru do niczego się zobowią-zywać, ale też nie każe mi zabrać pieniędzy.Zwiatła się zmieniają i taksówka wystrzela naprzód tak gwałtownie, żebędę chyba musiał zgłosić się pózniej na pogotowie z urazem kręgosłupaszyjnego.Kuląc się, wyglądam przez tylną szybę.Zielony samochód przezcały czas za nami nadąża.Spoglądam do przodu.Mój kierowca nie jest napasie do zjazdu w Massachusetts Avenue! Jednak nie chce ze mną współ-pracować! Próbuję wydostać następny argument, kiedy bez ostrzeżeniaprzeskakujemy przez krawężnik oddzielający właściwy pas tuż przed kilko-ma zaskoczonymi, trąbiącymi na nas kierowcami.Gromada pieszych roz-biega się na wszystkie strony.Zielony samochód zostaje coraz dalej w tyle, aja zastanawiam się przelotnie, jak mój taksówkarz zarabiał na życie w swo-im kraju, że musiał uciekać do Ameryki z tak bogatą wiedzą na temat metodśledczych policji.A także sposobów radzenia sobie z nią.Może to i lepiej, że nie wiem.Błyskawicznie przecinamy skomplikowane skrzyżowanie i ostro skręca-my w Massachusetts.Zielony samochód utknął na światłach i znajduje sięna złym pasie.Drzwi od strony pasażera otwierają się, akurat kiedy okrą-żamy narożnik za szarym budynkiem.- Proszę na chwilę zwolnić - mówię do kierowcy, gdy tylko zielony sa-mochód znika mi z oczu.Wiem, że już za chwilę nas dogoni, a pasażerprzemykający się między stojącymi pojazdami dotrze tu jeszcze szybciej.Mam tylko parę sekund.Daję kierowcy kolejny banknot.Tym razem dzie-siątkę, bo nie mam już dwudziestek.Potrząsa głową, ale zwalnia.Otwieram drzwiczki i skulony wyskakuję wbiegu.- Teraz naprzód! - wołam, zatrzaskując drzwiczki.Nie muszę mu dwa razy powtarzać.Kiedy taksówka okrąża następny narożnik, ja już pędzę w głąb wąskiejalejki oddzielającej budynek mojej dawnej firmy od starej rezydencji, wktórej teraz mieści się jakiś prywatny instytut.Alejka kończy się ślepo przytylnym wejściu do budynku.Całego terenu strzegą kamery będące już wnienajlepszym stanie.Kucam szybko za ponurym, zielonym pojemnikiemna śmieci, akurat gdy mój tropiciel przebiega obok wylotu alejki.Oczy misię rozszerzają i staram się powstrzymać ogarniające mnie od środka drże-nie.Czekam, gdyż mam przeczucie, że to jeszcze nie koniec.Patrzę na zega-rek.Mijają trzy minuty.Cztery.Alejka cuchnie śmieciami i moczem.Terazdopiero zauważam, że mam towarzystwo - koło rampy załadowczej biurow-ca śpi bezdomny mężczyzna obstawiony plastykowymi torbami zawierają-cymi cały jego dobytek.Dalej obserwuję ulicę.W końcu widzę, jak przejeż-dża zielony samochód.Porusza się bardzo powoli, gdyż jego niewidzialnykierowca sprawdza zapewne wejścia i żywopłoty.oraz alejki.Zastanawiamsię, dlaczego nie ścigają taksówki.Widocznie widzieli, jak wysiadam.Cho-wam się głębiej w cień.Zielony samochód zniknął.Nadal czekam.Mojąuwagę przyciąga ruch na wierzchu pojemnika na śmieci, ale to tylko wyli-niały czarny kot obgryza coś obrzydliwego.Nie jestem przesądny, przy-najmniej tak mi się wydaje.Czekam.Bezdomny mamrocze i wydaje z siebiepijackie pochrapywanie, które pamiętam z czasów, gdy ojciec zamykał sięna klucz w swoim gabinecie.Mija dziesięć minut.Potem parę kolejnych.Zgodnie z przewidywaniami ponownie mija mnie pasażer zielonego samo-chodu, najwyrazniej po obejściu całego kwartału.Pojawia się też znowu samsamochód.Drzwi się otwierają.Wywiązuje się dyskusja.Pasażer wskazujeręką mniej więcej w kierunku mojej kryjówki, po czym wzrusza ramionami iwsiada.Samochód odjeżdża.Ja jednak nadal czekam.Odczekuję w tej alej-ce jeszcze dobre pół godziny, po czym wyślizguję się z niej i przyłączam dostrumienia przechodniów.Po chwili zastanowienia wracam i wciskam dzie-sięciodolarowy banknot w kieszeń bezdomnego.Kolejna spłata poczucia winy.Po wyjściu na chodnik przecinam Massachusetts Avenue i szybko ru-szam ku Dupont Circle, gdzie zatrzymuję się na chwilę przy kamiennychstołach z szachownicami.Udaję, że obserwuję grę, ale w istocie rozglądamsię, czy nie zobaczę gdzieś zielonego samochodu lub jego pasażera.Prze-chodzę od jednego stolika do drugiego i przyglądam się pozycjom figur.Gracze reprezentują niezwykłą mieszaninę ras, języków i wieku.Niewielu znich jest naprawdę dobrych, ale w zasadzie skąd mogę wiedzieć - nie po-święcam ich grze zbyt wiele uwagi.Jakiś zwariowany staruszek krzyczy namłodszą od siebie kobietę, która przed chwilą go pokonała.Kobieta, przy-pominająca klientki korzystające z bezpłatnej jadłodajni, ma siatkę na wło-sach i okulary sklejone na skroniach plastrem.Teraz wskazuje drżącympalcem pokonanego przeciwnika.Ten odtrąca palec, odsłaniając brązowezęby.Gapie opowiadają się po jednej lub drugiej stronie.Widzowie odcho-dzą od innych gier, a tłum wokół kamiennego stolika robi coraz więcej hała-su.Prawnicy z telefonami komórkowymi przy paskach mieszają się zeszczupłymi posłańcami na rowerach, gdyż każdy stara się zająć jak najlepszemiejsce przed spodziewaną walką.Zanurzam się w tym tłumie, usiłującpatrzeć we wszystkich kierunkach jednocześnie.Nie pamiętam już, kiedywszystkie moje zmysły były tak czujne i chłonne.Nawet nie odczuwam stra-chu.Jestem wręcz radosny.Kolory najmniejszych nawet gałązek na oko-licznych drzewach są tak ostre i wyrazne, że mogę niemal wdychać ich od-cienie.Mam wrażenie, że potrafię przyjrzeć się twarzy każdej z setek osób,które bezustannie przewijają się przez park.Mija kolejne pół godziny.Aniśladu zielonego samochodu lub jego pasażera.Czterdzieści pięć minut.Wkońcu opuszczam to miejsce i ruszam na północ w kierunku hotelu Hilton.Potem zmieniam zamiar [ Pobierz całość w formacie PDF ]