[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Drzwi posłusznie ustąpiły, Victoria uchyliła je i ostrożnie wyjrzała przez szparę.Znajdował się tam niewielkipokój z otwartymi drzwiami po drugiej stronie.Victoria obeszła izbę na czubkach palców.Zauważyła sporeszczeliny w dachu i w podłodze.Drzwi wychodziły na podest schodów z adobe.Schody prowadziły do ogrodu.Te spostrzeżenia wystarczyły Victorii, wycofała się więc na palcach do swego miejsca odosobnienia.Było małoprawdopodobne, żeby jeszcze ktoś dziś do niej zawitał.Zamierzała poczekać, aż się zupełnie ściemni i wieś (lubmiasto) zapadnie w sen, wtedy wyruszy.Zauważyła jeszcze jedną rzecz.Podarta, bezkształtna płachta czarnego materiału leżała w kącie przy zewnętrznychdrzwiach.Domyśliła się, że to stara aba.Postanowiła ją zabrać, by ukryć pod nią swe europejskie ubranie.Czas wlókł się niemiłosiernie.Victoria nie potrafiłaby powiedzieć, jak długo trwało to oczekiwanie.Wreszciezamarły wszelkie odgłosy działalności ludzkiej.Ucichły arabskie piosenki puszczane gdzieś w oddali na gramofonielub fonografie, zamilkły ochrypłe głosy, ustało spluwanie, nie słychać było wysokiego, piskliwego śmiechu kobietani płaczu dzieci.Słyszała już tylko dalekie wycie szakali i przerywane szczekanie psów, które trwać będzie - pomyślała - przez całąnoc.- Pora ruszać - powiedziała Victoria i wstała.Po chwili wahania zamknęła od zewnątrz drzwi swej celi, a kluczzostawiła w zamku.Przeszła przez drugą izbę, podniosła zwój czarnego materiału i stanęła na podeście ceglanychschodów.Noc była księżycowa; księżyc stał jeszcze nisko na niebie, lecz dostatecznie oświetlał drogę.Victoriazaczęła skradać się po schodach.Po chwili zatrzymała się cztery stopnie od ziemi.Znajdowała się na poziomie muruz adobe okalającego ogród.Jeżeli zejdzie na sam dół, nie uniknie przejścia obok domu.A wyraznie słyszałachrapanie.Więc może lepiej iść po murze? Był gruby, nie przedstawiał większego ryzyka.Zdecydowała się.Ruszyła szybkim krokiem, zachowując jednak ostrożność, do miejsca, gdzie mur skręcał podkątem prostym, przy ogrodzie palmowym.Natrafiła tu na wyrwę.Pokonała ją, zeskakując i ześlizgując się, a pochwili stała już na ziemi wśród palm.Pobiegła w stronę widocznej z dala dziury w ogrodzeniu gaju palmowego,przez którą wyszła na prymitywną uliczkę, tak wąską, że nie zmieściłby się na niej samochód, w sam raz dla osłów.Uliczka biegła pomiędzy domami z adobe.Victoria popędziła przed siebie ile sił w nogach.Rozległo się wściekłe ujadanie psów.Dwa bure kundle wybiegły z jakiegoś domostwa, warczały i szczerzyły kły.Podniosła z ziemi garść gruzu, cisnęła nim w ich stronę.Uciekły ze skowytem.Zwiększyła tempo.Za rogiem znalazła się na głównej ulicy.Wąska, poorana koleinami droga biegła wśród domkówniewyraznych w świetle księżyca.Zza ogrodzeń wyglądały palmy, psy warczały i szczekały.Zaczerpnęła tchu ibiegła dalej.Psy wciąż ujadały, ale żaden człowiek nie zainteresował się nocnym intruzem.Wkrótce dotarła do rozległej równiny.Napotkała zamulony strumyk ze zmurszałym garbatym mostkiem.Dalejwidać było drogę czy trakt ginący gdzieś hen, na horyzoncie.Znowu biegła, aż wreszcie nie mogła już złapać tchu.Mieścina została daleko w tyle.Księżyc stał wysoko.Z lewa, z prawa i z przodu rozpościerała się kamienistapustynia, bez roślinności, bez żadnych oznak ludzkiego życia.Płaski na pierwszy rzut oka krajobraz wrzeczywistości był lekko falisty.Victoria nie dostrzegła jakichkolwiek znaków drogowych, nie miała więc pojęcia,dokąd prowadzi trakt.Nie znała się na gwiazdach, nie potrafiła z nich odczytać kierunku.Było coś lekkoprzerażającego w tej wielkiej, pustej przestrzeni, ale nie było odwrotu.Trzeba iść przed siebie.Odpoczęła chwilkę, by złapać oddech, upewniła się spoglądając do tyłu, że nikt jej nie ściga, i ruszyła naprzód wtempie trzy i pół mili na godzinę, w nieznane.Kiedy nastał wreszcie świt, była wyczerpana i o krok od histerii, nogi piekły ją z bólu.Po blasku na niebiezorientowała się, że idzie w kierunku południowo-zachodnim.Wiedza ta na niewiele jej się zdała, nie wiedziałaprzecież, gdzie się znajduje.Dalej, nieco z boku, ujrzała płaski pagórek, a właściwie małe wzniesienie terenu.Zboczyła z drogi na pagórek i podość stromym stoku wdrapała się na wierzchołek.Stąd mogła obserwować całą okolicę.Znowu ogarnęła ją nieokreślona panika.Wokół zupełne pustkowie.Krajobraz wyglądał pięknie w porannym świetle dnia.Ziemia i horyzont migotały pastelowymi odcieniami,brzoskwiniowymi, kremowymi i różowymi, na które kładły się cienie.Było pięknie, lecz strasznie. Teraz jeż wiem- pomyślała Victoria - co to znaczy samotność."Ziemię porastała miejscami karłowata trawa, tworząc ciemne łaty, gdzieniegdzie - cierniste krzewy.Poza tym żadnejroślinności, śladu ludzkiego istnienia.Była tylko Victoria Jones.Ani śladu miasteczka, z którego uciekła.Droga z tyłu ginęła w nieskończonej pustce.Nie do wiary, że przeszła takikawał piechotą i straciła mieścinę z oczu.Przez chwilę ogarnęła ją panika i tęsknota - wrócić, być znowu z ludzmi.Wzięła się jednak w garść [ Pobierz całość w formacie PDF ]