RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ciekaw jestem, co się za tym kryje.- Tak, tak.Też się zastanawiam.Clayton robił wrażenie trochę roztargnionego.- Muszę iść - powiedział i pospiesznie się oddalił.Pani Clayton zaprosiła Richarda do bawialni, przestron­nego środkowego pokoju z zielonymi poduszkami i zasłonami, i zaproponowała mu do wyboru kawę lub piwo.Po­prosił o piwo i po chwili dostał rozkosznie zimny napój.Spytała, dlaczego wybiera się do Kuwejtu, i Richard opowiedział o swoich planach.Spytała, dlaczego się dotąd nie ożenił, a Richard odparł, że chyba nie nadaje się do żeniaczki, co pani Clayton skwitowała krótkim: “Bzdura".- Archeologowie - stwierdziła - są idealnymi mężami; a czy jakieś młode damy wybierają się w tym roku na wykopaliska?- Jedna czy dwie - odparł Richard - i, rzecz jasna, pani Pauncefootjones.Pani Clayton spytała z nadzieją, czy te dziewczyny są ładne, a Richard odpowiedział, że nie wie, bo nie widział ich jeszcze.Nie miały dużego doświadczenia - dodał.Ostatnia uwaga Richarda wyraźnie ubawiła panią Clayton.Do bawialni wszedł niski, krępy mężczyzna, o energicz­nym sposobie bycia i przedstawił się jako kapitan Crosbie.Pan Baker - mówiła pani Clayton - jest archeologiem i wy-kopuje szalenie interesujące przedmioty o tysiącletniej his­torii.Kapitan Crosbie powiedział, że nigdy nie mógł zrozu­mieć, w jaki sposób archeologowie potrafią z taką precyzją określić wiek tych przedmiotów.“Zawsze uważałem ich za obrzydliwych kłamców, ha, ha!" - roześmiał się, a wówczas Richard spojrzał na niego z pewnym znużeniem.- No dob­rze - spytał kapitan Crosbie - ale w jaki sposób archeolog wie, ile lat ma jakiś przedmiot? - Richard odparł, że długo musiałby to wyjaśniać, i pani Clayton szybko zabrała go, że­by obejrzał swój pokój.- Jest bardzo miły - mówiła pani Clayton - ale czegoś mu brakuje.Nie ma zielonego pojęcia o kulturze.Richard powiedział, że pokój jest aż nadto wygodny, i je­go uznanie dla pani Clayton jako gospodyni wzrosło jesz­cze bardziej.Poczuł ręką, że coś ma w kieszeni marynarki.Wyjął zło­żoną, brudną kartkę.Spojrzał na nią ze zdziwieniem, bo był pewien, że wcześniej jej tam nie było.Jakiś człowiek zręcznym ruchem musiał mu ją wsunąć do kieszeni, tak że Richard niczego nie zauważył.Wyprostował kartkę.Była brudna i sprawiała wrażenie, jakby wiele razy składano ją i rozkładano.W sześciu wierszach, niewyraźnym pismem, major John Wilberforce rekomendował niejakiego Ahmeda Mohammeda jako pracowitego i zdolnego pracownika, który potrafi prowadzić ciężarówkę i wykonywać drobne napra­wy, a ponadto jako bardzo uczciwego człowieka - był to w gruncie rzeczy zwykły na Wschodzie “papierek" czy re­komendacja.Nosił datę sprzed osiemnastu miesięcy, co również było normalne, jako że “papierki" są skrupulatnie przechowywane przez swych właścicieli.Marszcząc brwi, Richard zanalizował po kolei poranne wydarzenia, z właściwą sobie precyzją i logiką.Fakir Carmichael, teraz już był tego pewny, bał się o swoje życie.Ścigano go i przybiegł do konsulatu.Dlaczego? Szukać bezpiecznego schronienia? Znalazł się tu jed­nak w jeszcze większym niebezpieczeństwie.Nieprzyja­ciel, bądź wysłannik nieprzyjaciela, już na niego czekał.Ko­miwojażer musiał mieć bardzo surowy rozkaz, skoro ryzykował strzał do Carmichaela w obecności świadków.Była to zatem sprawa gardłowa.Carmichael zwrócił się o pomoc do dawnego kolegi szkolnego i udało mu się prze­kazać Richardowi ten pozornie niewinny papierek.Była to więc na pewno niezwykle ważna kartka i jeśli złapią Carmi­chaela i stwierdzą, że już jej nie ma, połapią się, w czym rzecz, i zaczną szukać osoby lub osób, którym Carmichael mógł ją przekazać.Co miał zatem zrobić Richard Baker?Mógł przekazać karteczkę Claytonowi, jako przedstawi­cielowi Jego Królewskiej Mości.Mógł też ją zachować, do czasu kiedy zgłosi się po nią Carmichael.Po namyśle zdecydował się na drugie rozwiązanie.Przede wszystkim podjął pewne środki ostrożności.Oderwał czystą połowę strony ze starego listu i zabrał się do pisania rekomendacji dla kierowcy ciężarówek, używając tych samych słów, ale inaczej je formułując.Sądził bowiem, że ma do czynienia z szyfrem, w którym szyk wy­razów ma znaczenie, chociaż oczywiście wiadomość mogła być podana niewidocznym atramentem.Następnie wytarł swoje dzieło kurzem z własnych bu­tów, zgniótł je w rękach, zginał i rozginał papier, aż ten osiągnął wygląd starej, brudnej kartki.Zmiętosił ją i schował do kieszeni.Przyglądał się przez jakiś czas oryginałowi i rozważał różne możliwości.W końcu uśmiechnął się i złożył papier wiele razy, aż stał się mały i podłużny.Wyjął z torby kawałek plasteliny (którą zawsze brał w podróż), zawinął swoją paczuszkę w nieprze­makalny materiał wycięty z woreczka na gąbkę i włożył w plastelinę.Następnie zaczął toczyć i gładzić plastelinę, byuzyskać gładką powierzchnię.Po czym wwalcował w nią od­cisk cylindrycznej pieczęci, którą miał przy sobie.Teraz przyglądał się badawczo wynikowi swej pracy.Przepięknie rzeźbiony rysunek boga słońca Szamasza uzbrojonego w miecz sprawiedliwości.“Miejmy nadzieję, że to dobry omen" - powiedział do siebie.Tego wieczoru, kiedy sprawdził kieszeń marynarki, któ­rą miał na sobie rano, stwierdził, że pognieciona kartka zniknęła.Rozdział siódmyWreszcie prawdziwe życie! - pomyślała Victoria, siedząc na terminalu.Nadeszła magiczna chwila, poda­no komunikat: “Pasażerowie odlatujący do Kairu, Bagdadu i Teheranu proszeni są o zajęcie miejsc w autobusie".Magiczne nazwy, czarowne słowa; oczywiście nie dla pa­ni Hamilton Clipp, która prawdopodobnie większą część ży­cia spędziła na przesiadkach ze statku na samolot, z samolo­tu na pociąg, z krótkimi postojami w luksusowych hotelach.Ale dla Victorii była to cudowna odmiana po tym, co słyszała na co dzień: “Proszę to zanotować, panno Jones".“W liście jest pełno błędów.Trzeba to przepisać, panno Jones".“Woda się gotuje, skarbie, niech pani zrobi herbatę".“Znam takie jedno miejsce, gdzie świetnie robią trwałą".Trywialna, nud­na codzienność! A tu - Kair, Bagdad, Teheran - wszystkie wspaniałości Wschodu (i do tego Edward.).Victoria wróciła na ziemię: jej pracodawczyni - niezmor­dowanie gadulska, jak już zdążyła zauważyć Victoria - kończyła właśnie dłuższy wywód:-.i, wie pani, właściwie nic nie jest czyste.Zawsze bardzo uważam z jedzeniem.Ten smród na ulicach i bazarach, nie może pani sobie nawet wyobrazić! A te niehigieniczne szmaty, które oni noszą! A niektóre toalety! Trudno je w ogóle nazwać toaletami!Victoria posłusznie wysłuchiwała tych przygnębiających opinii, ale czar nie prysnął.W jej wieku człowiek nic sobie nie robi z brudu czy zarazków.Dojechali na Heathrow i Victoria pomogła pani Clipp wyjść z autobusu.Miała już pod swoją pieczą paszporty, bilety, pieniądze itp.- Mój Boże - powiedziała pani Clipp.- Jak to dobrze, że mam panią przy sobie.Naprawdę nie wiem, jak bym sobie sama poradziła.“Podróż samolotem - myślała Victoria - przypomina wycieczkę szkolną.Nauczyciele, energiczni, mili, stanow­czy, opiekuńczy przeprowadzają dzieci za rękę przez każdy zakręt.A stewardesy, wystrojone w mundurki, z powagą guwernantek zajmujących się słabo rozwiniętymi dziećmi, tłumaczą łagodnie, co należy zrobić.Aż się prosi, żeby jesz­cze mówiły: »A teraz, dzieci.«" - pomyślała Victoria [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl