[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I tuprzebrała się miarka! Skrzyknął rozwścieczony pan Hynek Boczek drużynę, ru-nął na łużyckie dzierżawy, niosąc tam miecz i ogień.Pierwszy poszedł z dymemzamek Karlsfried, graniczny punkt celny, gdzie śledziowe transporty zatrzymy-wano.Ale tego mało było panu Boczkowi, strasznie był ozezlony.Zapłonęły wsiewokół Hartau, kościoły, folwarki, ba, przedmieściom samej %7łytawy zaświeciław oczy łuna.Trzy dni pan Boczek palił i łupił.Nie opłaciła się, oj, nie opłaciłaAużyczanom Zledziowa Wojna! Nie życzę Zląskowi czegoś podobnego. Będzie rzekł franciszkanin co Bóg zdarzy.Długo nikt nic nie mówił.* * *Pogoda jęła się psuć, gnane wiatrem chmury ściemniały groznie, las szumiał,pierwsze krople deszczu zaczęły znaczyć kaptury, opończe, zady koni i wańtuchczarnego wozu.Reynevan zbliżył wierzchowca do Tybalda Raabe, jechali strze-mię w strzemię. Aadna opowieść zagadnął z cicha. Ta o śledziach.I kantylena o Wi-klefie też niczego sobie.Dziw tylko, żeś wszystkiego nie podsumował, jak w Kro-molinie, odczytaniem czterech artykułów praskich.Podatkowy kolektor zna, cie-kawość, twoje zapatrywania? Pozna je odrzekł cicho goliard gdy czas przyjdzie.Bo jest, jak mówiEklezjastes, czas milczenia i czas mówienia.Czas szukania i czas tracenia, czaszachowania i czas wyrzucania, czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czaspokoju.Jest czas na wszystko. Tym razem zgodzę się z tobą w całej rozciągłości.273* * *Na rozstaju, wśród jasnej brzeziny, stał kamienny krzyż pokutny, jedna z licz-nych na Zląsku pamiątek zbrodni i skruchy.Na wprost jaśniał piaszczysty gościniec, w pozostałych kierunkach wiodłymroczne leśne dukty.Wiatr szarpał korony drzew, miotał suchymi liśćmi.Deszcz na razie tylko drobny zacinał w twarze. Na wszystko rzekł Reynevan do Tybalda Raabe jest czas.Tak mówiEklezjastes.Przyszedł zatem czas się pożegnać.Zawracam ku Ziębicom.Nic niemów.Kolektor przyglądał się im.Podobnie Bracia Mniejsi, pątnicy, żołnierze, Har-twig Stietencron i jego córka. Nie mogę podjął Reynevan zostawić przyjaciół, którzy mogą byćw biedzie.Nie godzi się to.Przyjazń to rzecz wielka i piękna. A czy ja co mówię? Jadę. Jedzcie kiwnął głową goliard. Gdyby jednak przyszło wam zmienićplany, paniczu, gdybyście jednak woleli Bardo i drogę do Czech.Dogonicie nasłatwo.Będziemy jechać wolno.A podle Zciborowej Poręby mamy w planie dłużejpopasać.Zciborowa Poręba, zapamiętacie? Zapamiętam.Pożegnanie było krótkie.Wręcz zdawkowe.Ot, zwykłe życzenia szczęściai boskich auxiliów.Reynevan obrócił konia.W pamięci miał spojrzenie, któ-rym rozstała się z nim córka Stietencrona.Spojrzenie cielęce, maślane, spojrzeniewodnistych i pełnych tęsknoty oczu spod wyskubanych brwi.Takie brzydactwo, pomyślał w galopie pod wiatr i deszcz.Taka szpeciula, takiwypłosz.Ale wdałego mężczyznę zauważy od razu i umie się poznać.Koń przecwałował ze staje, nim Reynevan rzecz przemyślał i pojął, jaki jestgłupi.* * *Gdy wpakował się na nich w okolicy wielkiego dębu, nawet się bardzo niezdumiał. Ho! Ho! krzyknął Szarlej, wstrzymując tańczącego konia. Wszelkiduch! Toż to nasz Reynevan!Zeskoczyli z siodeł, za moment Reynevan zastękał w serdecznym, acz grożą-cym pogruchotaniem żeber uścisku Samsona Miodka.274 Proszę, proszę, proszę mówił zmienionym nieco głosem Szarlej.Uciekł ziębickim siepaczom, uciekł panu Bibersteinowi z zamku Stolz.Mojeuznanie.Spójrz jeno, Samsonie, cóż za zdolny młodzieniec.Jest ze mną dwieniedziele zaledwie, a ile się już nauczył! Sprytny się zrobił, mać jego, jak domi-nikanin! Jedzie ku Ziębicom zauważył Samson, pozornie chłodno, ale w jegogłosie też brzmiało wzruszenie. A to świadczy wybitnie na niekorzyść sprytu.I rozumu.Jak to jest, Reinmarze? Sprawę ziębicką rzekł Reynevan, zaciskając zęby uważam za zakoń-czoną.I niebyłą.Nic mnie już nie łączy z.z Ziębicami.Nic mnie już nie łączyz przeszłością.Ale bałem się, że was tam schwytali. Oni? Nas? Wolne żarty! Rad jestem was widzieć.Naprawdę się cieszę. Uśmiejesz się.My też.Deszcz przybrał na sile, wiatr targał konarami drzew. Szarleju rzekł Samson. Myślę, że nie ma co jechać dalej tropem.To, cośmy zamierzyli, nie ma już ni celu, ni sensu.Reinmar jest wolny, nic gonie łączy, dajmy tedy koniom ostrogi i hajda, ku Opawie, ku węgierskiej grani-cy.Zostawmy, sugeruję, za plecami Zląsk i wszystko, co śląskie.W tym i naszedesperackie plany. Jakie plany? zaciekawił się Reynevan. Nieważne.Szarleju? Co powiesz? Ja radzę zamiary porzucić.Zerwać umo-wę. Nie rozumiem, o czym mówicie. Pózniej, Reinmarze.Szarleju?Demeryt chrząknął głośno. Zerwać umowę? powtórzył za Samsonem. Zerwać.Szarlej, widać to było, bił się z myślami. Noc zapada rzekł wreszcie. A noc przynosi radę.La notte, jak ma-wiają w Italii, porta la consiglia.Warunkiem jest, dodam już od siebie, aby byłato noc przespana w miejscu suchym, ciepłym i bezpiecznym.Na koń, chłopcy.I za mną. Dokąd? Zobaczycie.275* * *Było już zupełnie niemal ciemno, gdy zamajaczyły przed nimi płoty i budynki.Rozszczekały się psy. Co to jest? spytał Samson z niepokojem w głosie. Czy aby. To jest Dębowiec przerwał Szarlej. Grangia należąca do klaszto-ru cystersów w Kamieńcu.Gdy siedziałem u demerytów, kazali mi tu, bywało,pracować.W ramach kary, jak słusznie podejrzewacie.Stąd wiem, że to miejscesuche i ciepłe, jakby stworzone do tego, by się dobrze wyspać.A rano da się i cośdo żarcia zorganizować. Rozumiem rzekł Samson że cystersi cię znają.%7łe poprosimy o go-ścinę. Tak dobrze nie ma uciął znowu demeryt. Pętajcie konie.Zostawimyje tu, w lesie.A sami za mną.Na paluszkach.Cysterskie psy uspokoiły się, szczekały już ciszej i od niechcenia, gdy Szarlejzręcznie wyłamywał deskę w ścianie stodoły.Po chwili byli już w ciemnym, su-chym, ciepłym wnętrzu, miło pachnącym słomą i sianem.Po chwili, wlazłszy podrabinie na strop, już się w siano zagrzebywali. Zpijmy zamruczał Szarlej, szeleszcząc. Szkoda, że na głodno, alez jedzeniem proponuję wstrzymać się do rana, wtedy z pewnością da się ukraśćjakiejś spyży, choćby jabłek.Ale jeśli mus, mogę pójść zaraz.Jeśli ktoś do rananie strzyma.Co, Reinmarze? Ciebie głównie miałem na myśli jako osobę mającątrudności z opanowywaniem prymitywnych popędów.Reinmarze?Reynevan spał.Rozdział 22w którym okazuje się, że nasi bohaterowie bardzo pechowo wybrali miejscena nocleg [ Pobierz całość w formacie PDF ]