RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Litowka uznał za właściwe podtrzymać rozmowę.- Kiedy pan inżynier wyjeżdża?Gejżanowski nie wiedział jeszcze tego dokładnie.Może dopiero w przyszłym miesiącu.- A panowie - rzucił okiem na kieliszki - popijali sobie, widzę.- Co robić? - zaśmiał się Nawrocki.Trzeba się pocieszać w taką pogodę.Gejżanowski zawtórował mu, lecz śmiech jego zadźwięczał nieszczerze i sztucznie.- Aha! - zwrócił się nagle do Litowki.- A propos pocieszenia.Ma pan podobno nową dziewczynkę?Kupiec zarechotał.- Dziewczynkę, jak dziewczynkę.Pierwszej młodości to ona nie jest.Ale owszem, owszem chwalą ją sobie.- Rutyna, co?- O to, to! - zatarł ręce Litowka.- Właśnie rutyna.Świetnie utrafił pan inżynier.Od razu poznać znawcę.Nawrocki poruszył się.Wesoły błysk przeleciał mu po oczach.Obciągnął płaszcz, nałożył czapkę.- No, na mnie czas.Więc o dziesiątej, panie Litowka.Gdy zasalutował Gejżanowskiemu, ten ujął go nagle za rękę.- Ja też wychodzę.- Moje uszanowanie panom.Może pan inżynier powie panu dziedzicowi, że mam świeży transport parówek, takie, jakie pan dziedzic lubi, wołkowyskie.Gejżanowski pochłonięty rozmową, którą chciał odbyć z posterunkowym, nie bardzo zrozumiał, o co Litowce chodzi.Odpowiedział jednak:- Dobrze, powiem.Przy drzwiach zatrzymali się jeden drugiemu ustępując miejsca.Na dworze gęstniał zmierzch.Kłąb wiatru wpadł przez otwarte drzwi sklepu.Papiery zaścielające stoliki uniosły się pod podmuchem.Gwizd przeleciał po ścianach.- Ależ wichura! - krzyknął spoza kontuaru Litowka.Nawrocki odpowiedział śmiechem, nacisnął czapkę na oczy i ramieniem lekko, choć energicznie pchnął przed siebie Gejżanowskiego.Gdy wyszli, Litowka stał jeszcze długą chwilę, ciągle wpatrzony w drzwi, jakby oczekiwał ich powrotu.Wreszcie odetchnął głęboko i okrakiem przysiadł na wysokim stołku.Otarł rękawem spocone czoło, potem sięgnął po butelkę, nalał jeden kieliszek, wypił, napełnił drugi.W radiu poprzez brzęk gitar przedzierały się leniwe angielskie słowa skandowane nosowym tenorem.Kilka zapóźnionych much kołowało dokoła lampy.Duża ćma tłukła się o szkło.Tamci przy stoliku dopijali tymczasem swoją wódkę, gryźli ogórki i mamrotali coś jeden przez drugiego.Czasem któryś podnosił głos i pięścią walił w stół.Litowka nie reagował na te odgłosy.Oparł się o kontuar, oczy zaszły mu mgłą, dolna warga opadła odsłaniając gnijące zęby.Znowu sięgnął po butelkę.Potrącony nieuważnie kieliszek prysnął cieniutko.Litowka zaklął pod nosem.Dłonią zgarnął szkło na podłogę.Przysunął sobie drugi kieliszek.VAnna nie słyszała skrzypnięcia drzwi.Mimo kilku godzin snu czuła teraz większe znużenie niż z rana po źle przespanej nocy.Obudziła się o wczesnym zmierzchu.Z początku, zaskoczona pełnym, porywistym szumem wiatru, ujrzawszy w głębi za oknem zarys płota i drzewo o czarnych, gnących się gałęziach, nie mogła zorientować się, gdzie się znajduje.Nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić do tej dużej, obcej izby tak różnej od pokoju, który ostatnio zamieszkiwała.Gdy o podobnej godzinie budziła się w Warszawie, widziała przez zmętniałą szybę żałośnie obwisłą rynnę, dalej obdrapaną ścianę pełną jakichś niepotrzebnych gzymsów i ozdób, wątłych balkoników i okien przybranych wiotkimi firankami, jeszcze wyżej czarny, wilgotny, gęsto połatany dach, smętne dymniki uwikłane w pajęczynowe nitki drutów radiowych, a nad tym wszystkim doskonale zharmonizowany z całością, w bezruchu zastygły, jakby ze starej ilustracji wycięty płat nieba.Gdy nadchodził przedwczesny zmierzch brzydkich dni, a drobny deszczyk zacinał z ukosa, wówczas dymniki szamotały się apatycznie, potem z rosnącym mrokiem zapadał ospały spokój, tylko wiatr uwięziony pomiędzy murami bełkotał ptrzytłumionym oddechem.Tak w ciągu wielu miesięcy zżyła się z tym obrazem, że nim zdążyła teraz podnieść powieki, była pewna, że taki właśnie widok narzuci się jej oczom.Pomyślała, że będzie musiała zaraz ubrać się i wyjść na ulicę.Zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie powinna zmienić dzielnicy.Może jeszcze raz spróbować śródmieścia? Może.Westchnęła ciężko.Gdybyż można było schronić się przed tym wszystkim w sen długi i twardy!Ale kiedy po chwili zdała sobie sprawę, że nie jest już w Warszawie - nie odczuła ulgi.Dochodziła piąta.Za godzinę - obliczyła szybko - powinien przyjść kierownik poczty.Znowu będzie kląć dogorywającą żonę.Usiadła na łóżku, wsunęła stopy w rozdeptane pantofle.W pokoju było zimno, powietrze przesiąknięte wilgocią czyniło chłód obślizgłym i lepkim.Drżąc narzuciła szlafrok, pamiętający jeszcze lepsze czasy, i podeszła do toalety.Spojrzawszy w lustro wzdrygnęła się.Nie mogła patrzeć na siebie bez wstrętu i przestrachu.Ostatnich kilka lat zmieniło ją zupełnie.Czasami miała wrażenie, że każdy dzień, każda noc posuwają naprzód dzieło zniszczenia.Nieraz, budząc się z rana, zrywała się pośpiesznie z łóżka i jeszcze oczy mając zaklejone od snu biegła do lustra.Starość, nie, to nie o nią chodziło.Niedawno przekroczyła wprawdzie czterdziestkę, ale nie wyglądała na więcej lat.Zmieniał się tylko wyraz jej twarzy.Zarys policzków niegdyś tak delikatny uległ trywialnemu zniekształceniu, usta układały się w przykry, wyuzdany grymas, oczy straciły wilgotny, miękki połysk.Anna czuła, że może teraz pociągać tylko natury chore i instynkty znieprawione.Ruchy, głos, spojrzenia, wszystko w niej obiecywało rozpustę.Ile też razy w oczach zaczepionych mężczyzn wyczytała nietajony odruch niechęci i pogardy.Ile brutalnych słów uderzyło ją po twarzy.Brali ją ci, których twarze były napiętnowane tymi samymi znakami, co i ona.Pękały wobec niej wszelkie hamulce, opadały maski, rwała się w strzępy układność, brudny kłąb ciemnych pożądań wyciekał z obnażonych ciał, jak ropa płynąca z odkrytej rany, oplątywał ją swymi mackami, chłonął i ssał [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl