RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gag posłuchał uważnie i stwierdził:- Straż poradzi sobie z tymi kratami w dziesięć minut.Przez chwilę ustalałem położenie dziury; w stosunku do ulicy.Potem złapałem Gaga za ramiona i odwróciłem go w stronę ścia­ny.Przeszliśmy nad pojękującym facetem.- Tam biegnie ulica - powiedziałem.- I co z tego?- Jak mnie tu ciągnęli, zauważyłem po drodze właz.Pod tą ulicą jest kanał.Ledwo widziałem Gaga w ciemności, ale uchwyciłem błysk zębów, gdy uśmiechnął się szeroko.Przystąpiliśmy do obmacy­wania ściany.U dołu wyczułem skałę.- Tutaj! Drugie wyjście!Ludzie natychmiast otoczyli nas zwartym kręgiem.Odciągali kraty, które utrudniały dostęp do muru, na kolanach skrobali, po­pychali i szarpali kamienie.- Tutaj! - krzyknął któryś.- Pchajcie!Zaparliśmy się nogami, zaczerpnęliśmy powietrza i pchnęliśmy.Kamień z przeraźliwym zgrzytem przesunął się w głąb muru na dwa palce - i znieruchomiał.Za nami z rumorem i trzaskiem, w gradzie kamieni i kawałków desek, spadły następne fragmenty celi.- Jeszcze raz! - rozkazał mężczyzna i wszyscy znów naparli­śmy na skalny blok.Kamień przesunął się, zatrzymał, nagle ruszył z niskim basowym jękiem, a potem już nie mieliśmy czego pchać.Głaz wyskoczył jak korek z beczki, my zaś z rozpędu wpadliśmy na mur.Usłyszeliśmy głośny huk, chlupot i plusk.Przez wybitą dziurę w nasze twarze trysnęła fontanna wody.Z otworu dobiegał szum.Jeden z uciekinierów wsunął się głową naprzód w dziurę i wpadł z pluskiem do wody.Za nim podążył drugi i nagle przy otworze zrobił się ścisk.- Po kolei, bo inaczej wcale się nie wydostaniemy! - wrza­snąłem.Tłum odstąpił, a ja wykorzystałem powstałą lukę i wsu­nąłem nogi do otworu.Przytrzymując się kamieni po obu stro­nach, opuściłem ostrożnie.Kanał nie był cylindryczny, jak zwykle to bywa, lecz prostokąt­ny, i na tyle wysoki, by można było stanąć.Wypchnięty przez nas kamień był fragmentem górnej części bocznej ściany tuż nad po­wierzchnią wody.Teraz spoczywał na dnie, powodując załamanie nurtu.Pierwszy mężczyzna leżał na nim bezwładnie, stracił przy­tomność w wyniku zbyt twardego lądowania.Wyciągnąłem mu gło­wę z wody i ruszyłem z prądem.Przez szczeliny włazów wychodzących na ulicę i do domów wpadało nikłe światło, lecz jego obecność nie poprawiała mi sa­mopoczucia.Nie musiałem widzieć swojego otoczenia, aby pra­gnąć jak najszybciej je opuścić.Człapanie niemal na czworakach w odrażającej cieczy, oraz oddychanie cuchnącym powietrzem, zdecydowanie nie należało do moich ulubionych zajęć.Prawdą mówiąc, niedostatek światła był pozytywem.Wolałem nie wi­dzieć, w czym dokładnie brodzę i co się o mnie ociera.Wiado­mo, lepiej, żeby cała ta breja płynęła pod ulicami, a nie po nich, lecz przekonanie to nieco blednie, kiedy człowiek musi przemy­kać kanałami jak szczur.Za mną rozlegał się chlupot pozostałych uciekinierów.Nagle usłyszałem krzyki i trzaski.Domyśliłem się, że Strażnicy po­szli po rozum do głowy i otworzyli właz.Dotarłem do skrzyżo­wania i skręciłem w większy kanał.Odgłosy za moimi plecami ucichły.Miałem nadzieję, że Gagowi udało się uciec, nie wspominając o reszcie biedaków, których Strażnicy właśnie zgarniali w sak, ale nie zamierzałem martwić się o nich do końca życia.Miałem na głowie co innego: Carla Lake, Gashanatantrę, zagadkę czy to małe trzęsienie ziemi wiązało się z moją osobą, i parę innych rzeczy tego typu.Podskoczyłem do drabinki zwisającej w pierwszym napotkanym włazie.Odrobinę uchyliłem ciężką drewnianą kratę i wyjrza­łem.Nie rozpoznałem ulicy, lecz nie miało to znaczenia.Najważ­niejsze, że była pusta.Wyciągnąłem się na zewnątrz i opuściłem kratę.Zaułek był wą­ski, krótki i ponury, i z tego względu doskonały na moje wielkie wyjście.Za rogiem skręciłem w lewo, na następnym tak samo i wreszcie zorientowałem się, gdzie jestem; jakieś dziesięć prze­cznic od nabrzeża i parę kwartałów na północ od południowego muru.Po długości cieni poznałem, że jest późne popołudnie.Od chwili pierwszego spotkania ze Strażą mogło wydarzyć się mnóstwo rze­czy, pomyślałem więc, że muszę jak najszybciej zorientować się w sytuacji.Z drugiej strony, pobyt w kanałach raczej uniemożliwiał mi nawiązanie kontaktu z przyzwoitymi ludźmi.Na ulicy stało co prawda koryto do pojenia koni, lecz doprowadzenie się do porządku mogło wymagać czegoś więcej.A może by tak skoczyć do rzeki? Cóż, wyszedłbym mokry, jednak niekoniecznie czysty.Ścieki mu­siały przecież dokądś spływać.Pozostawała łaźnia publiczna.Już miałem zamiar ruszyć na poszukiwania najbliższej, kiedy nagle wpa­dłem na trzeci i chyba najlepszy pomysł.Ruszyłem truchcikiem.Ludzie krzywili nosy i obrzucali mnie zgnilizną, a nieliczni szczęśliwcy, którzy mieli możność spostrzec mnie z daleka, szybko usuwali się poza zasięg roztaczanej przeze mnie woni.Nie miałem do nich żalu.Zgubiłem stadko psów, które przyplątały się do mnie po drodze, skręciłem za ostatni róg i zabębniłem do owalnych drzwi obok kramu szklarza.Na dru­gim piętrze, wysoko nad moją głową, otworzyło się okno.Usły­szałem kobiecy głos.- Kto tam?Cofnąłem się i zadarłem głowę.- Hej, a któż to taki? - zapytała kobieta.- Zajrzyj pod brudy.- Oczom nie wierzę!- Mam kłopot - powiedziałem.- Może zejdziesz i mnie wpu­ścisz?- Zwariowałeś? Wpuścić cię? Myślisz, że otworzę ci drzwi po tym, co się stało ostatnim razem?Może to wcale nie był taki dobry pomysł.- Floro, bądź rozsądna.Rzucono na mnie przeklęty czar, wiesz o tym [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl