[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zamknięci jak w pułapce, zasygnalizował, wykorzystajmy to jaknajlepiej.Kiedy bębnienie ucichło, tłum wrócił do swoich zajęć, ale bardziejpośpiesznie i ciszej.Piekło i szatani! Chciałem wykraść odrobinę dopalaczy do Gry,skądkolwiek, nieważne, a potem zwiać gdzie pieprz rośnie, zanim za-cznie się czuwanie.To tyle, jeśli chodzi o moje wielkie plany.Zeszliśmy po zatłoczonych schodach.Wojownicy Pumy po obustronach mierzyli nas uważnymi spojrzeniami, więc trzymałem głowęnisko i tylko raz zerknąłem na mul Grzechotnika.Były na niej wy-rzezbione splecione dwa gatunki wielkich węży, a raczej dwa aspektyGrzechotnika: Morski Grzechotnik, przedstawiony w naturalnych,sinusoidalnych splotach, oraz Niebiański Grzechotnik, stylizowany igeometryczny, z błękitnymi wypukłymi oczyma Chaka i równoległymikłami.Zgromadzenie kobiet, do którego należała Koh, mieszkało wpołudniowej części kompleksu, a jego męski odpowiednik - w pół-nocnej.Ale na podstawie wyglądu budynku trudno było powiedzieć,który jest który.Gładko otynkowane ściany domów w starym stylu,prawie bez okien, tylko z niewielkimi, rzadko rozmieszczonymi luf-cikami, miały fronty pomalowane na niebiesko, choć po tej stroniezwykle pojawiał się kolor pomarańczowy.Drzwi były małe, z wyrzez-bionymi maszkaronami, ale bez ostentacji.Przed każdym z głównychwejść siedział jeden lub dwóch strażników.Zawsze tu byli czy tylkoteraz, ze względu na zaostrzający się konflikt? W alejce tłoczyły sięrodziny suplikantów - miejscowych, Zbyt-Wysokich i innych.Niemieli śpiworów ani ognia.Po prostu siedzieli lub kucali i trzęśli się zestrachu.Nic dziwnego, że Koh nie chciała z nami rozmawiać.Pewniemusiała odprawić z kwitkiem tłumy.Przeszliśmy między nimi, a niekiedy i po nich.Paru ludzi zaczęłonarzekać, ale dzięki systemowi kastowemu nie spotkało nas nic gor-szego.My byliśmy krewniakami, a oni - hołotą.I tyle.Lewa Juka po-prowadził nas do budowli, nie do frontowych drzwi, lecz nieco obok.Tutaj się nie pukało.Byłoby to zbyt agresywne zachowanie.Albo sięświstało cicho, jak najciszej, albo po prostu czekało, aż ze środkaktoś wyjdzie.Jednak przed progiem kucało trzech dworników i grałow hazardową odmianę patolli na poplamionej szmacianej planszy.Nanasz widok wstali.Przedstawiliśmy się.Nie chcieli nas zaanonsować,twierdzili, że to nic nie da, ale Lewa Juka chyba po ostatniej wizyciepoznał ich bliżej, bo zaczął im tłumaczyć, że nawet jeżeli jesteśmyspokrewnieni z panią Koh tylko w piątej linii, to przecież nie znaczy,że ludzie mają gadać o rozrzuceniu przez nią kamieni paleniska, czylio pogwałceniu zasad gościnności.Prawda?Dwornicy kazali nam czekać.Jeden wszedł do budynku.Poczu-łem się jak w 1989, gdy próbowałem przekonać Armando, wykidajłęw pewnym luksusowym klubie nocnym, żeby mnie wpuścił.Czekaliśmy.To kretynizm, pomyślałem.Może Koh to tylko mier-na amatorka, która ledwie daje sobie radę w Grze? Czasami się nadtym zastanawiałem.To znaczy zastanawiałem się nad oczywistą kwe-stią: jeżeli Gra dziewięcioma kamieniami była tak potężna, czemunajlepsi Strażnicy Dnia nie zapanowali nad światem?Odpowiedz była jednak oczywista: zapanowali.Przynajmniej nadswoim światem.Mieli ugruntowaną władzę nad tym miastem i resz-tą Mezoameryki, choć pozwolili kocim klanom bawić się w politykę.Właściwie zastanawiało mnie bardziej to, dlaczego Gra nie dotarła inie opanowała tak zwanego Starego Zwiata?Fernand Braudel zwykł prosić swoich studentów, by wyjaśnili, dla-czego czternastowieczne Chiny, które posiadły wielką flotę, banknotyi inne nowoczesne wynalazki, nie odkryły Ameryki.Jego najlepszateoria głosiła: ponieważ nie potrzebowały.Każdy, kto miał władzę wChinach, radził sobie doskonale, a jedyna rzecz, jaka pozostała dozrobienia, to bardziej się obwarować.Może tak samo Strażnicy Dnianie czuli potrzeby, by rozciągnąć panowanie gdzie indziej? Skorowszystko idzie dobrze, po co to psuć? Dobre wynalazki nie zawsze sięupowszechniają.Czasami umierają pomimo lub ponieważ są takdobre.Maszynę różnicową Babbage'a skonstruowano dopiero po stulatach.Ludy Polinezji początkowo znały garncarstwo, a potem o nimzapomniały.Rzymianie wytwarzali beton, a potem, gdy receptura za-ginęła, nikt nie próbował jej opracować na nowo aż do roku 1824.Rozejrzałem się.Robiło się zimno.Przypomniały mi się pierwszedni w stolicy Meksyku.Byłem zaskoczony, jak chłodne są tu noce.Do-leciała mnie gorzka woń jakiegoś kadzidła.Rodzina Zbyt-Wysokich,która przepychała się po drugiej stronie alei, nagle znieruchomiała zopuszczonymi głowami.Coś było nie tak.Ale co?[49]Hmm.Mieszkańcy Teotihuacan nie byli hałaśliwi, ale zawszewyczu-wało się, że są ich wokół zyliony.Cały dzień słyszeliśmygłosy, szme-ry, chrobotanie, łomotanie, trzaski tortilli i krzemienia,brzęczenie niezadowolenia jak w ulu.A teraz miałem wrażenie,jakby wszyscy zniknęli.Wszelkie odgłosy ludzi umilkły.Tutaj nie było rytuałów o zachodzie słońca, jak na terenach Ma-jów.Tylko niepewna cisza.W tym mieście nawet podczas normalnejrozmowy unikało się wspominania o zachodzie słońca.Mówiło się pózniej" lub wczesny wieczór".Spojrzałem na swojego towarzysza.Hun Xoc wypuścił powolipowietrze z płuc - odpowiednik wzniesienia oczu do nieba.Ludziew pobliżu popatrzyli na niego z naganą, jakby chcieli powiedzieć: Cii, nie hałasuj!".Zacząłem nasłuchiwać.Nadal dochodziły do mnie z oddali skrze-ki mew i psów, łopot skrzydeł indyków i ultrawysokie piskinietoperzy, ale cała ludzkość wstrzymała oddech.Ożeż.Ależ napięcie, pomyślałem.Przyjrzałem się błagalnikotn.Patrzyli w ziemię lub na rąbki swoich mant, wszędzie, byle nie naniebo.Kobieta po prawej u moich stóp drżała i nie sądzę, że z zim-na czy choroby, lecz z przerażenia.Po ośmiuset latach miasto nadalbało się ciemności.Wreszcie, gdy słońce znikło, słudzy Koh podeszli i poprowadzilinas przez pusty niebieski dziedziniec i obok łazni.Rozebrano nas,natarto jeszcze raz tłuszczem i odziano w nowe szaty, fioletowe ba-wełniane kilty i przepaski, a na to obszerne manty-narzuty.Fiolet byłkolorem neutralnym, nie w sensie zdobniczym, lecz symbolicznym-nie wskazywał na żaden klan.Dworzanie powiedli nas przez labiryntciemnych korytarzy, może tylko po to, by nam namącić w głowach izmieszać, a potem przez kolejny niewielki dziedziniec do małej kwa-dratowej komnaty.Siedziało tam na ławie siedem osób i spoglądałona nas ponuro, jakbyśmy przerwali coś ważnego.I zapewne tak właś-nie było.Pięć osób miało na sobie męskie stroje i niebieskie manty zromboidalnym wzorem.Nosili duże nakrycia głowy podobne doluznych turbanów, które zasłaniały prawie całą twarz.Ale i tak roz-poznałem po piercingu, że to miejscowi, może przedstawiciele wyso-kich rodów, którzy przyłączyli się do Tkaczy.Jednym był muskularnymężczyzna ze złamanym nosem [ Pobierz całość w formacie PDF ]