[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jadący na przodzie Witherspoon zapytał,czy mogliby się zatrzymać i zapolować na ptaki.- Nie tutaj - odparł Dalton.- Ostatnim razem, gdy strzelaliśmy do czapli,wieśniacy podnieśli wielką wrzawę.Zabijanie tych ptaków sprowadza nieszczęście,mój przyjacielu, gdyż występują one w podstawowych mitach Pegu.- Bzdurne przesądy - zirytował się Witherspoon.- Zdawało mi się, że uczyliśmyich, by porzucili takie wierzenia.- Owszem.Ale jeśli o mnie chodzi, to wolę zapolować na tygrysa, niż spędzićporanek na przekomarzaniu się z jakimś miejscowym kacykiem.- Hmm - mruknął Witherspoon, a gardłowy dzwięk zabrzmiał tak, jakby byłznaczącym coś słowem.Zdawało się jednak, że odpowiedz usatysfakcjonowała kapitana.Nie zatrzymy-wali się.Widoczni w oddali rybacy zarzucali sieci, które wyglądały jak rozmazanespirale lin i wzbijały w powietrze krople wody układające się w podświetlone arkady.Jechali godzinę.Bagna zaczęły ustępować miejsca rzadkim zaroślom.Słońcepaliło już całkiem mocno i Edgar poczuł strużki potu na klatce piersiowej.Doznał ulgi,kiedy szlak skręcił i wniknął w gęsty las.Suchy żar słońca zastąpiła lepka wilgoć.Pokilku minutach spotkali jadącego przodem Birmańczyka.Kiedy ten naradzał się zeswymi pobratymcami, Edgar rozglądał się wokoło.Jako chłopiec przeczytał sporoopowieści o odkrywcach i spędził wiele czasu na wyobrażaniu sobie licznych staddzikich zwierząt i gąszczy ociekających wilgocią kwiatów.To musi być inny rodzajdżungli, pomyślał, jest zbyt ciemna i cicha.Spoglądał w głąb lasu, ale jego wzrokwnikał tylko na pięć metrów w plątaninę lian.W końcu tubylcy przestali rozmawiać między sobą, a jeden z nich podjechał doDaltona i zaczął coś mówić.Edgar był zbyt oszołomiony, by śledzić tę wymianę zdań.Zaparowały mu okulary, więc zdjął je i wytarł o koszulę.Ponownie założył szkła, a oneznowu zaszły wilgocią.Zdjął je.Po trzeciej takiej operacji zostawił okulary na nosie iobserwował las przez cienką warstwę pary.W przodzie Dalton skończył naradę z Birmańczykami.- W porządku! - zawołał i obrócił konia, którego kopyta zdeptały splątaneposzycie.- Rozmawiałem z naszym przewodnikiem.Twierdzi, że dotarł do najbliższejwioski i pytał jej mieszkańców o tygrysa.Zwierzę widziano zaledwie wczoraj, gdyrozrywało gardło prośnej maciory świniopasa.Wieśniacy są wściekli, a jeden zwróżbitów powiedział, że to ten sam tygrys, który dwa lata temu zagryzł niemowlę.Więc organizują własne polowanie, starając się wypłoszyć drapieżnika z dżungli.Powiedzieli, że możemy na niego zapolować.Ostatni raz widziano go dziś rano pięćkilometrów stąd na północ.Lub, jak powiedział, możemy skierować się na południe,ku moczarom, gdzie jest dużo dzików.- Nie przejechałem takiego szmatu drogi, żeby polować na świnie - wtrąciłFogg.- Ani ja - przytaknął Witherspoon.- A pan, panie Drake? - zapytał Dalton.- Pańskie zdanie?- Och, w ogóle nie będę strzelał.Nie trafiłbym nawet do faszerowanej świni wgalarecie, leżącej przede mną na stole, a co dopiero do dzika.Panowie decydujecie.- No cóż, od miesięcy nie polowałem na tygrysa - rzekł Dalton.- Zatem postanowione - powiedział Witherspoon.- Tylko patrzcie, do czego strzelacie - pouczył Dalton.- Nie wszystko, co sięrusza, jest tygrysem.A pan, panie Drake, niech uważa na węże.Proszę nie chwytaćniczego, co wygląda jak kij, póki nie będzie pan pewny, że nie ma zębów jadowych.Kapitan spiął konia, a za nim krętą drogą między drzewami ruszyli pozostalimężczyzni.Las zgęstniał i jezdzcy przystawali często, dając czas jadącemu przodem naścięcie wiszących nad szlakiem lian.Więcej roślin zdawało się rosnąć na drzewach niżna ziemi; wijące się pnącza wspinały się po lianach w stronę słońca.Z olbrzymichdrzew zwisały strzępiaste epifity, orchidee i owadożerne kwiaty, a ich korzenie ginęływ gmatwaninie pędów, które przecinały niebo.Edgar lubił ogrody i był dumny zeswojej znajomości łacińskich nazw roślin, ale na próżno szukał teraz wzrokiem takiej,którą mógłby rozpoznać.Nawet drzewa były mu nieznane - potężne, o konarachzrodzonych przez słoniowate pnie rozpościerające na ziemi płetwiaste garby korzeniwystarczająco wysokich, by mógł się za nimi ukryć tygrys.Po pół godzinie minęli ruiny małej budowli otoczonej przez splątane korzeniedrzew.Anglicy przejechali obok, nie zatrzymując się.Edgar chciał zawołać i zapytać,co to, ale jego towarzysze zbytnio wysforowali się do przodu.Spojrzał jedynie naukryte w mchu kamienie.Podążający za nim Birmańczycy także je zauważyli.Ten,który wiózł mały wianek, zeskoczył szybko z wierzchowca i położył kwiaty u podnóżaruin.Edgar odwrócił się, pozwalając, by jego koń sam posuwał się naprzód.Przezplątaninę lian ujrzał, że mężczyzna się kłania.Potem pnącza przesłoniły widok i obrazruin zniknął.Na zakręcie Edgar niemal wpadł na pozostałych.Chwilę pózniej Anglicy zebralisię pod pniem wielkiego drzewa.Dalton i Witherspoon sprzeczali się szeptem.- Tylko jeden strzał - mówił Witherspoon.- Nie można przepuścić takiej skóry.Obiecuję, że trafię jednym strzałem.- Powiedziałem ci, że z tego, co wiemy, wynika, iż tygrys może nas obserwować.Strzel teraz, a na pewno go spłoszysz.- Nonsens - odparł Witherspoon.- Tygrys już został spłoszony.Trzy lata, a janie mam dobrej małpiej skóry.Zwierzęta są zawsze bardzo stare, a jedyna dobraskóra, jaką miałem, została zniszczona przez niezdarnego futrzarza.Starając się dostrzec przedmiot ich sporu, Edgar powiódł wzrokiem w górępnia wysokiego drzewa.Z początku nie widział nic prócz plątaniny liści i lian, alepotem coś się poruszyło i sponad epifitu wychynęła głowa młodej małpy.Nagle Edgarusłyszał dzwięk towarzyszący ładowaniu karabinu i głos Daltona:- Mówię ci, daj jej spokój.- Widoczna nad nimi małpa musiała wyczuć, żedzieje się coś niedobrego, więc podciągnęła się i skoczyła.Witherspoon podniósłkarabin, a Dalton powtórzył swoje:- Nie strzelaj, niech to szlag.Skokowi małpy towarzyszyło drgnięcie palca Witherspoona, błysk z lufykarabinu, huk wystrzału.Przez chwilę nic się nie działo, panowała cisza, aż z góry, zmiejsca, gdzie skoczyła małpa, posypała się garść paprochów, migocząc w przeświciezieleni.A następnie dokładnie nad sobą Edgar usłyszał cichy szczebiot; zadarł głowę ina przesłoniętym drzewami niebie ujrzał spadający kształt.Lot wydawał się bardzopowolny, ciało małpy wirowało w powietrzu, piękne, ptasie w swoim opadaniu.Zwierzę frunęło, jego ogon trzepotał w górze.Edgar patrzył, znieruchomiały, jakmałpa przeleciała obok, nie dalej niż metr od jego konia, i spadła w zarośla.Nastąpiładługa chwila ciszy, a potem Dalton zaklął i spiął swojego wierzchowca.Jeden zBirmańczyków zeskoczył z konia i wyciągnął małpę z gąszczu.Podniósł ją kuWitherspoonowi, który pobieżnie obejrzał jej futro, teraz zakrwawione i zmatowiałeod kurzu, i skinął na Birmańczyka, a ten wrzucił zwierzę do płóciennego worka.Potem Witherspoon spiął własnego wierzchowca i jezdzcy ruszyli przed siebie.Jadąc ztyłu, Edgar przyglądał się drobnemu kształtowi w kołyszącym się u boku konia worku;na rozprzestrzeniającej się na płótnie plamie czerwieni igrały ruchliwe cienie lasu.W pobliżu małego strumyka wjechali w rój komarów, które Edgar usiłowałodpędzić machaniem ramion [ Pobierz całość w formacie PDF ]