[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z chwilą gdy żywią nadzieję, pusz-czają się w drogę, idą, spieszą się.Przybywszy do celu, oglądają się za siebie; nadzieja zostałagdzieś w drodze, a szczęście chybiło słowu.65Gdy tak mówiłem, znalezliśmy się na szczycie wzgórza spadającego ku dolinie; pani Pier-son, jakby skuszona bystrym spadkiem, puściła się w lekkich podskokach.Bezwiednie posze-dłem w jej ślady; zaczęliśmy biec, nie przestając trzymać się pod ręce; śliska trawa ciągnęłanas.Wreszcie, niby dwa rozigrane ptaszki, śmiejąc się i skacząc, znalezliśmy się u stóp zbo-cza. Niech pan patrzy - rzekła pani Pierson - byłam zmęczona przed chwilą, teraz już nie.Wierzaj mi pan - dodała z nieopisanym wdziękiem - niech pan potraktuje swoje doświadcze-nie jak ja moje zmęczenie.Zrobiliśmy dobry spacer i będziemy wieczerzać z apetytem.ROZDZIAA VOdwiedziłem ją nazajutrz.Zastałem panią Pierson przy fortepianie, starą ciotkę z robótkąprzy oknie, pokój pełen kwiatów, cudne słońce wdzierające się przez żaluzje i dużą klatkę zptakami.Spodziewałem się znalezć w pani Pierson niemal zakonnicę, a przynajmniej jedną z owychmieszkanek prowincji nie mających pojęcia, co się dzieje o dwie mile poza wioską, i żyjącychw swoim ciasnym kręgu.Przyznaję, że te pokątne istnienia zagrzebane pod tysiącem niezna-nych dachów przerażały mnie zawsze niby zatęchłe studnie: niepodobna tam oddychać.Wewszystkim, co jest na ziemi zapomnieniem, jest coś ze śmierci.U pani Pierson leżały na stole dzienniki i nowe książki, co prawda nietknięte.Mimo pro-stoty całej ramy, mebli, stroju czuło się powiew mody, to znaczy nowości, życia; nie dbała oto ani nie starała się, ale było już tak samo z siebie.Gusty jej nie miały w sobie nic z dzi-wactwa, wszystko było młode i miłe.Rozmowa zdradzała staranne wychowanie: nie byłoprzedmiotu, o którym by nie mówiła swobodnie i trafnie.Równocześnie z prostotą natura jejzdradzała głębię i bogactwo; rozległa i śmiała inteligencja jednoczyła się z niewinnością sercai nawykami samotnego życia.Tak jaskółka morska, szybując w lazurze, unosi się nad zdzie-bełkiem trawy, na którym usłała gniazdko.Mówiliśmy o literaturze, muzyce, niemal o polityce.Pani Pierson bywała zimą w Paryżu,od czasu do czasu ocierała się o świat; mówiła z tego, co widziała, a odgadywała resztę.Ale co ją wyróżniało przede wszystkim to wesołość, która mimo że niegłośna towarzy-szyła jej ciągle; można by rzec, iż urodziła się kwiatem, zapachem jej była wesołość.Z jej bladością, z wielkimi czarnymi oczami, stanowiło to bardzo oryginalne połączenie;tym więcej iż od czasu do czasu z pewnych słów, spojrzeń, jasnym było, że ta kobieta poznałacierpienia i że przeorało ją życie.Coś nieokreślonego mówiło w niej, że słodka pogoda jejczoła nie jest z tego świata, ale że ją otrzymała od Boga i że mu ją odniesie wiernie, wbrewświatu i ludziom, nic z niej nie uroniwszy; bywały chwile, w których przypominała skrzętnągospodynię zasłaniającą dłonią światło przed podmuchem wiatru.Spędziwszy ledwie pół godziny w jej pokoju, nie mogłem się wstrzymać, aby nie powie-dzieć wszystkiego, co miałem na sercu.Myślałem o swym ubiegłym życiu, strapieniach,przykrościach; chodziłem, krążyłem, pochylając się nad kwiatami, wdychając powietrze, pa-trząc na igrające promyki słońca.Przypomniało mi się powiedzenie Montaigne'a: Nie lubięani nie cenię smutku, mimo iż świat zawziął się, aby go obdarzać szczególną łaską; ubierająweń mądrość, cnotę, sumienie; głupia i pokraczna zaiste ozdoba! Cóż za szczęście - krzyknąłem mimo woli - cóż za odpoczynek! radość! zapomnienie!Poczciwa ciotka podniosła głowę i popatrzała zdziwiona; pani Pierson urwała nagle.Ob-lałem się pąsem, czując swą niedorzeczność; siadłem w kącie nie mówiąc słowa.Przeszliśmy do ogrodu.Biała kózka, którą widziałem wczoraj, leżała na trawie; spostrzegł-szy panią, natychmiast podbiegła i szła za nami poufale.66Ledwie raz obeszliśmy ogród, zjawił się w furtce wysoki młody człowiek, o bladej twarzy,ubrany w czarny surdut duchownego kroju.Wszedł nie dzwoniąc i zbliżył się z powitaniemdo pani Pierson; miałem wrażenie, iż fizjognomia jego, która od pierwszego wrażenia ude-rzyła mnie dość niemile, zachmurzyła się nieco na mój widok.Był to ksiądz, którego widzia-łem już gdzieś przelotnie; nazywał się Merkanson; wyszedł właśnie z Saint-Sulpice i byłkrewnym miejscowego proboszcza.Był równocześnie pulchny i blady; rzecz, która mnie zawsze brzydziła i która w istocie jestprzykra; jest coś nienaturalnego w takim chorobliwym zdrowiu.Prócz tego miał wolny i ce-dzący sposób mówienia zwiastujący pedanta.Chód jego nawet, wyzuty z młodości i swobo-dy, raził mnie; co się tyczy spojrzenia, można rzec, że go wcale nie miał.Nie wiem, co my-śleć o człowieku, którego oczy nic nie mówią.Oto znaki, z których sądziłem Merkansona iktóre, nieszczęściem, nie omyliły mnie.Usiadł na ławce i zaczął mówić o Paryżu, mieniąc go nowożytnym Babilonem.Przybywałstamtąd, znał całe miasto; bywał u pani de B ***, istnego anioła, i miewał kazania w jej salo-nie, słuchano ich na kolanach.(Najgorsze, że to była prawda.) Przyjaciela, który go tamwprowadził, wypędzono świeżo z kolegium za to, że uwiódł jakąś dziewczynę: okropna,smutna historia.Rozwiódł się w zachwytach nad panią Pierson z powodu miłosiernych nawy-ków, jakich nabrała na wsi; słyszał o jej dobroczynności, o opiece, jaką otacza chorych, takdalece, iż osobiście czuwa przy nich.To bardzo pięknie, bardzo wzniośle: nie omieszkawspomnieć o tym w Saint-Sulpice.Omal nie upewniał, że opowie o tym Panu Bogu.Znużony tym kazaniem, nie chcąc zdradzić zniecierpliwienia, położyłem się w trawie ibawiłem się z kózką.Merkanson skierował na mnie swoje oko bez blasku i życia:- Słynny Vergniaud - rzekł - miał tę manię, iż siadał na ziemi i bawił się ze zwierzętami.- Mania bardzo niewinna - odparłem.- Gdyby były tylko takie, świat dałby sobie jakośradę bez pomocy gorliwych opiekunów.Odpowiedz moja nie przypadła mu do smaku: zmarszczył brwi i odmienił przedmiot.Miałpewne zlecenie: krewniak jego, miejscowy proboszcz, wspomniał mu o jakimś biedaku bezpracy i chleba.Mieszka tam, a tam; on sam był tam osobiście, zajął się nim; ma nadzieję, żepani Pierson.Patrzałem na nią i czekałem odpowiedzi, jak gdyby dzwięk jej głosu miał mnie uleczyć zgłosu księdza.Skłoniła tylko głową, po czym gość się pożegnał.Po jego odejściu wróciła nam wesołość.Udaliśmy się do cieplarni w głębi ogrodu.Pani Pierson dbała o kwiaty jak o swoje ptaszki i o swoich wieśniaków; trzeba było, abywszystkiemu było dobrze w jej pobliżu, aby każdy miał swoją kroplę wody i promień słońca,iżby ona sama mogła być wesoła i szczęśliwa jak dobry anioł; toteż niepodobna sobie wy-obrazić czegoś bardziej schludnego i miłego niż jej mała cieplarnia [ Pobierz całość w formacie PDF ]