[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Używaliśmy do tej roboty naprzemian siekiery i ognia.O ileż Piętaszek był zgrabniejszy i bieglejszy ode mnie.Aby je spuścić na morze, potrzebowaliśmy aż czternastu dni.Dodałem do czółna maszt,żagle i ster, a Indianin nie mógł wyjść z podziwienia, widząc, jak z ich pomocą statek szybkoi w obranym płynie kierunku.Karaibowie bowiem podówczas używali tylko wioseł.Od tego dnia, co niedziela wypływaliśmy na morze, chciałem bowiem obeznać Piętaszka zeuropejskim żeglowaniem.Nauka w las nie poszła.Po kilkunastu wycieczkach chłopak wy-szedł na wybornego majtka.Umyśliliśmy zaraz po żniwach puścić się na morze i zabawić zparę tygodni w ojczyznie Piętaszka.Radość jego była niepohamowana i już wszystko byłogotowe do żeglugi, kiedy nowy wypadek zmusił nas do odroczenia planu wycieczki.96XXXVINowy najazd dzikich.Pochód na wojnę.Jeniec biały.Bitwa.Amigo bohaterem.Kogo Piętaszek znalazł w łodzi.Nowi goście.Różne narodowości i wyznania mojego państwa.W piękny dzień wiosenny, przygotowawszy wszystko do podróży, już mieliśmy wyruszyć,kiedy przyszło mi na myśl, że przydałyby się nam żółwie jaja na drogę.Wysłałem więc Pię-taszka, żeby ich nazbierał.Chłopiec, wziąwszy psa, pobiegł szybko w las, poza którym byłomiejsce obfitujące w żółwie gniazda.W kwadrans potem usłyszałem przerazliwe wycie psa.Obejrzawszy się w tę stronę, skąd głos dochodził, ujrzałem biegnącego Piętaszka, który przy-padłszy z największą trwogą, zawołał: Ach, Robinsonie! Biada! Biada! Co się stało? Na Boga, mów prędzej. Tam, tam, na dole, zawołał, drżąc ze strachu.Jeden, dwa, trzy czółna, sami nieprzyja-ciele Piętaszka.Przypłynęli złapać go i zjeść.Starałem się wszelkimi sposobami uśmierzyć jego przestrach, gdy zaś przyszedł nieco dosiebie, rzekłem: Piętaszku, musimy z nimi walczyć.Czy masz odwagę? Och, tak! Chcę bić, ale ich dużo, bardzo dużo. I cóż to znaczy, wszak umiesz już dobrze strzelać, nasze kule część położą trupem, inniprzestraszeni śmiercią swych towarzyszy i hukiem strzelb, pierzchną.Wtedy ich pokonamydo reszty.Pamiętaj, żem ci życie ocalił, a więc walcz mężnie i rób to wszystko, co ci każę. Piętaszek umrze za ciebie, jeżeli każesz.Udaliśmy się do jaskini.Dałem Indianinowi porządny łyk rumu, którego jeszcze nigdy niepił, dla nadania mu śmiałości, po czym nabiwszy cztery pistolety i sześć muszkietów kulami ilotkami, wybiegłem na strażnicę zobaczyć, co się dzieje na wybrzeżu.Przez perspektywę z łatwością policzyłem dzikich.Było ich dwudziestu jeden.Wylądo-wali wbrew swemu zwyczajowi na wschodnio-południowym wybrzeżu, tam właśnie, gdzienajczęściej łowiłem żółwie.Zdziwiło mnie to bardzo, bo nigdy w tej stronie nie bywali.Miej-sce to było płaszczyzną gęsto zarosłą, o osiemdziesiąt kroków od brzegu morskiego odległą.Zdawało mi się, że przywiezli trzech jeńców i po nic innego na wyspę nie przybyli, jak tylkodla odprawienia swej obrzydłej uczty zwycięskiej.Zbiegłem na dół i wziąwszy na przypadekbochen chleba i flaszeczkę z rumem, dałem znak mojemu wojsku do pochodu.Prawe skrzy-dło stanowił Piętaszek, lewe Amigo, ja zaś środek i rezerwę.Nakazałem Indianinowi, aby sięjak najciszej zachował.Pies, dobrze wytresowany, szedł także, stłumiwszy wycie, najeżonajego sierść i spuszczony ogon wyraznie pokazywały jego nieprzyjazne usposobienie.Przez drogę przyszły mi na myśl dawne skrupuły.Czy mam prawo uderzać na dzikich,którzy mi nic złego nie uczynili.Nie obawiałem się ich wcale, ufając w wyższość ognistejbroni, lecz zapytywałem siebie, czy godzi się ludzką krew przelewać.Piętaszek nie dzieliłmego filantropijnego zapatrywania, dziki ogień tryskał z jego oczu, pragnął się pomścić nazawziętych nieprzyjaciołach swego pokolenia.W końcu postanowiłem poprzestać na przypa-trywaniu się ludożerczej uczcie, a resztę zostawić przypadkowi.Zachować się spokojnie, je-żeli nie będzie powodu zaczepiać Karaibów albo też walczyć z nimi, gdy zajdzie potrzeba.Z największą przezornością przedarliśmy się w milczeniu na kraniec zarośli, przedzieleniod dzikich grupą drzew.Z odległości kilkudziesięciu kroków mogliśmy się doskonale przy-patrzeć gromadzie ludożerców.Kilkunastu siedziało w kucki około wielkiego ogniska i poże-rało mięso jednego z nieszczęśliwych jeńców.Drugi ze związanymi rękoma i nogami leżał97tuż obok, oczekując, aż na niego straszna przyjdzie kolej.Wtem Piętaszek, który wdarł się nadrzewo, aby się lepiej Karaibom przyjrzeć, zsunąwszy się z niego, szepnął mi do ucha: Robinsonie, tam leży jeniec z bladą twarzą i dużą brodą, to jeden z tych siedemnastu, copomiędzy moimi osiedli.Natychmiast wdarłem się na drzewo i z przerażeniem przekonałem się, że Piętaszek praw-dę mówił.Jeniec związany był Europejczykiem.Widok ten rozbudził we mnie gniew niepo-hamowany.Dałem znak Piętaszkowi i pochwyciwszy muszkiety, podpełznęliśmy ku pagór-kowi, o kilka kroków wysuniętemu naprzód, tak że zaledwie sześćdziesiąt kroków oddzielałonas od Karaibów.Naraz dwóch ludożerców poczęło rozwiązywać więzy nieszczęśliwego, nie było czasu dostracenia.Wymierzyliśmy obaj strzelby na dzikich. Czyś gotów? Tak! Baczność! Raz! Dwa! Pal!Dwa potężne wystrzały huknęły naraz.Skoro dym opadł, spojrzałem.Mój strzał jednego powalił trupem, drugiego ranił.Pięta-szek dwóch zabił i jednemu ciężką zadał ranę.Lecz niepodobna opisać zamieszania dzikichna odgłos grzmotu strzelb, na widok ran, zadanych niewidzialną ręką.Ranni przewracali siępo ziemi, wijąc się z boleści.Zdrowi biegali jak szaleni, szukając kryjówki.W strachu i nieła-dzie snadz zapomnieli o łodziach i poczęli na wszystkie strony umykać, nie wiedząc, skąd imzagraża niebezpieczeństwo [ Pobierz całość w formacie PDF ]