[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Była jeszcze dość daleko i w zapadającym zmroku trudno było rozpoznać, kto idzie.- Ona płacze - zauważył inny, gdy była już bliżej.Przerwaliśmy zabawę, czekając, aż podejdzie.- Był goniec ze szpitala - powiedziała siostra płacząc.- Tam jest tatuś, ciężko chory.Oddałem jej bandżolę, a sam wsiadłem na rower kolegi i szybko pojechałem do domu.Matka płacze, powtarza mi to samo.Było już późno, kiedy jechałem z kolegą do szpitala.W korytarzu zapytałem przechodzące zakonnice o stan zdrowia ojca, podając nazwisko.Popatrzyły na siebie.- Bardzo ciężki, proszę pana - odpowiedziała mi dopiero po dłuższej chwili jedna z nich.- Proszę pójść do lekarza dyżurującego, on panu powie dokładnie.Po tych schodach, na pierwsze piętro.Lekarz powiedział mi krótko:- Nie żyje.Był wylew krwi do mózgu.Zabrano go z fabryki.W szpitalu żył tylko pół godziny.Następnego dnia pojechałem do fabryki i dowiedziałem się, w jakich okolicznościach się to stało.Ojciec był czynnym działaczem w fabryce.Przez wiele lat załoga wybierała go na delegata, w razie potrzeby interweniowała u dyrekcji.Był też dobrym mówcą.Tego dnia robotnicy zwołali wiec.Po kilku przemówieniach ojciec wszedł na mównicę, by rozprawić się z przeciwnikami.W pewnym momencie przerwał, zszedł i poprosił o wodę.Zrobiło mu się niedobrze.Po chwili upadł i stracił przytomność.Zadzwoniono po pogotowie.W pół godziny potem, w szpitalu, ojciec umarł.W ciągu jednego dnia, w sobotę, musiałem załatwić wszystkie formalności związane z pogrzebem.Wieczorem zdawałem matce sprawozdanie.- A księdza zamówiłeś? - zapytała matka.- Nie, zapomniałem.A poza tym - przecież ojciec był niewierzący, po co mu ksiądz?- Tak, ale widzisz, ludzie będą gadać, że tak bez księdza chowamy.A krzyż zamówiłeś?Ojcu krzyż i ksiądz był niepotrzebny, mnie też nie, ale na prośbę matki - załatwiłem i to.Gdy całą rodziną pojechaliśmy do szpitala na wyprowadzenie zwłok, było tam już dużo robotników z fabryki, którzy zwolnili się z pracy, by być na pogrzebie.Byli robotnicy z fabryki, w której pracował przez ostatni rok, i z tej, w której przepracował poprzednio kilkanaście lat.Przynieśli wieńce z czerwonych róż, a gdy już formował się kondukt pogrzebowy, rozwinięto przed karawanem duże czerwone sztandary fabryczne.Więc szły w kolejności sztandary, krzyż, karawan i ludzie.Za karawanem najbliższa rodzina: mój starszy brat (przyjechał na pogrzeb z wojska), bratowa, siostra i ja.Matka rozchorowała się, więc jechała dorożką na końcu.Kondukt szedł Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, Alejami Ujazdowskimi, Belwederską, Chełmską, Czerniakowską - razem kilka kilometrów.Na Belwederskiej i Chełmskiej przy każdej przecznicy czekały grupy ludzi, którzy dołączali się do pochodu.To znajomi ż dzielnicy.Ojca znali prawie wszyscy.Przy rogu Czerniakowskiej dołączyli się moi koledzy z Wojtówki.Było ich kilkunastu.Szli chodnikiem, w małych kraciastych czapkach nasuniętych na oczy, z czerwonymi apaszkami na szyjach, z rękami w kieszeniach.W ten sposób doszliśmy do kościoła na Czerniakowie.Od kościoła do cmentarza pozostało nie więcej niż trzysta metrów.Kondukt zatrzymał się przed kościołem.Wyszedł ksiądz.Odmówił formułki pogrzebowe, pokropił trumnę - i stoimy już kilka minut, a kondukt nie rusza z miejsca.Wreszcie zbliżył się do nas robociarz - jeden z tych od sztandarów - i pyta, kto tu ma prawo decydowania o wszystkim.- Czy pan? - zwrócił się do starszego brata.- Nie, brat - odpowiedział Wacek wskazując na mnie.Miałem wtedy dwadzieścia lat.- Trzeba zdecydować, kto ma iść z pogrzebem: ksiądz czy sztandary.Ksiądz powiedział, że pójdzie tylko wtedy, jeśli odejdą sztandary.- Nie chce iść za pieniądze taki kawałek drogi? To licho z nim, niech nie idzie.Pójdą sztandary - powiedziałem bez namysłu.Usłyszałem za sobą gwar rozmów.To robotnicy komentowali sytuację.Na chodniku stała grupa chłopaków z Wojtówki.Jeden z nich podszedł i trąciwszy mnie łokciem powiedział po cichu:- Mrugnij tylko na chłopaków, że się zgadzasz.Chłopaki chcą go brać siłą albo go tu na ulicy obedrą z tych jego świętych ciuchów.No, mrugnij tylko, chłopaki czekają, bo bez twojej zgody nie chcą nic robić - namawia mnie kolega.- Dajcie spokój, niech go.Nie chce iść, niech nie idzie.To przecież pogrzeb ojca, więc niech odbędzie się w spokoju.Kondukt znów ruszył.Szedłem na cmentarz i myślałem: "Robotnikiem wolno ci być, ale nie należy tego zaznaczać nawet po śmierci, bo «dusza zbawiona nie będzie».Przecież to sztandary robotnicze, fabryczne, pod którymi stoją robotnicy o różnych przekonaniach politycznych, wierzący i niewierzący.Poraził go tylko, jak byka, czerwony kolor".Gdy wracałem z pogrzebu, wciąż ta sprawa wierciła mi w mózgu.Przecież dla ludzi wierzących to by był wielki problem - z kim pójść? Z Bogiem czy z robotniczymi sztandarami?Od tej chwili nie cierpiałem księży.Wieczorem sąsiad, granatowy policjant, mówił mi, że zrobiłem źle, każąc iść sztandarom.- Ksiądz powinien iść.Ja bym wybrał księdza."Oto jeszcze jeden z tej samej ferajny" - pomyślałem, a głośno powiedziałem:- To już jak pan umrze, wtedy pójdzie ksiądz [ Pobierz całość w formacie PDF ]