[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z majdanu dochodziło parskanie koni i skrzyp chodzących pieszo żołnierzy z chorągwitowarzyskich, a również dragońskich, którzy zebrali się z szop i karczem, by pożegnać Basięi Lipków.Na koniec Wołodyjowski rzekł: Czas!Usłyszawszy to Baśka porwała się z miejsca i padła w ramiona mężowskie.On przycisnąłusta swoje do jej ust, potem tuląc ją ze wszystkich sił do piersi, całował jej oczy i czoło, iznów usta.Długa była ta chwila, bo kochali się oboje niezmiernie.Po małym rycerzu przyszła kolej na pana Zagłobę, następnie inni oficerowie przystępowalido całowania Basinej ręki, a ona powtarzała co chwila swoim dzwięcznym jak srebro, dzie-cinnym głosikiem: Ostawajcie, waćpanowie, w zdrowiu! Ostawajcie w zdrowiu!.I obie z Ewką poszły przywdziać delijki z otworami na ręce zamiast rękawów, na to kaptu-rzaste szuby, aż całkiem znikły w tych ubiorach.Otworzono im szeroko drzwi, przez którewpadła zaraz para mrozna i całe zgromadzenie znalazło się na majdanie.Na świecie czyniło się coraz widniej od śniegu i zorzy.Szadz obfita osiadła na szerści lip-kowskich bachmatów i na kożuchach żołnierzy, tak iż zdało się, że cała chorągiew biało jestprzybrana i na białych koniach siedzi.195Baśka z Ewką wsiadły do wymoszczonych skórami sani.Dragoni i pocztowi z towarzy-skich chorągwi zakrzyknęli na szczęsną drogę odjeżdżającym.Na ów odgłos liczne stada wron i kruków, które sroga zima przygnała w pobliże zabudo-wań ludzkich, zerwały się z dachów i z wielkim krakaniem poczęły krążyć w różanym po-wietrzu.Mały rycerz pochylił się nad saniami i pogrążył twarz w kapturek okrywający głowę żony.Długa była ta chwila wreszcie oderwał się od Basi i czyniąc znak krzyża ręką, zawołał: W imię boże!Wówczas Azja podniósł się w strzemionach.Dzika twarz jego promieniała od radości i zo-rzy.Machnął buzdyganem, aż burka podniosła mu się w kształcie skrzydeł drapieżnego pta-ka, i krzyknął przerazliwym głosem: Rusza a a aj!Zaskrzypiały w śniegu kopyta.Par obficiej wyszedł z nozdrzy końskich.Pierwsze szeregiLipków ruszyły z wolna; za nimi drugie, trzecie, czwarte za nimi sanie, za nimi następneszeregi i cały oddział począł oddalać się po pochyłym majdanie ku wrotom.Mały rycerz żegnał ich krzyżem świętym, wreszcie, gdy sanie minęły już bramę, złożył rę-ce przy ustach i zawołał: Bywaj zdrowa, Baśka!Ale odpowiedziały mu tylko głosy piszczałek i wielkie krakanie czarnego ptactwa.196ROZDZIAA XXXVIIOddział Czeremisów kilkanaście koni liczący szedł w mili naprzód, by drogę opatrywać ikomendantów o przejezdzie pani Wołodyjowskiej uprzedzać, aby kwatery wszędy mieli go-towe.Za owym oddziałem postępowała główna siła Lipków, za nią sanie z Basią i Ewką,drugie z usługą niewieścią i znów pomniejszy oddział zamykający pochód.Droga była dośćciężka z powodu zasp śnieżnych.Bory sosnowe, nie tracąc na zimę swego iglastego poszycia,mniej przepuszczają śniegów na podłoże, lecz puszcza ciągnąca się wzdłuż Dniestrowegobrzegu, złożona po największej części z dębów i innych drzew liściastych, obnażona teraz zeswego przyrodzonego sklepienia, zasypana była do pół pni.Znieg zapełnił również co węższejary; miejscami wznosił się na kształt fal morskich, których spiętrzone czuby zwieszały siętak, jakby miały runąć za chwilę i spłynąć się z ogólną białą powierzchnią.W czasie przejaz-du trudnych jarów i na pochyłościach Lipkowie podtrzymywali sanie powrozami; tylko nawysokich równinach, na których wiatry wygładziły skorupę śnieżną, jechali szybko śladem tejkarawany, która wraz z Nawiraghem i dwoma uczonymi Anardratami wyruszyła przedtemChreptiowa.Droga była ciężka, nie tak jednakże, jak czasem bywała w tych puszczańskich, pełnychrozpadlin, rzek, strumieni i jarów krainach, więc się cieszyli, że nim zapadnie noc głęboka,potrafią zdążyć do przepaścistego jaru, na dnie którego leżał Mohilów.Przy tym zanosiło sięna długą pogodę.Po rumianej zorzy wstało słońce i wnet w jego promieniach rozbłysły jary,równie i puszcza.Gałęzie drzew zdawały się skrami oblepione; skry lśniły na śniegu, aż oczybolały od blasków.Z wysokich miejsc przez polany, jakby przez okna puszczy, wzrok leciałaż hen! ku Multanom, i gubił się na białym i sinawym a zalanym słońcem widnokręgu.Powietrze było suche, razne.W taką pogodę ludzie, zarówno jak i zwierzęta, czują krzep-kość i zdrowie; toteż konie parskały okrutnie po szeregach, wyrzucając z nozdrzy kłęby pary,a Lipkowie, choć mróz szczypał ich po nogach tak, że podkurczali je ustawicznie pod chałaty,śpiewali wesoło pieśni.Słońce weszło wreszcie na sam szczyt niebieskiego namiotu i jęło nieco przygrzewać.Basii Ewce aż zbyt ciepło było pod skórami w saniach, więc rozluzniwszy wiązania na głowach iodsunąwszy kaptury, ukazały na świat swoje różowe twarze i poczęły się rozglądać: Baśka pookolicy, a Ewka za Azją, którego przy saniach nie było.Jechał on w przodzie z tym oddział-kiem Czeremisów, któren rozpatrywał drogę, a w potrzebie rozgarniał śniegi.Ewka zaczęłasię nawet chmurzyć z tego powodu, lecz pani Wołodyjowska, znająca na wylot służbę woj-skową, rzekła jej na pociechę: Tacy oni wszyscy.Kiedy służba, to służba! Michalisko moje też ani na mnie spojrzy,kiedy funkcja wojskowa przyjdzie.I zle, żeby było inaczej, bo jeśli żołnierza kochać, to do-brego. Ale na popasie on będzie z nami? pytała Ewka. Patrz, żebyś go nie miała nadto.Zakonotowałaś, jaki był radosny, gdy wyjeżdżał? Aż odniego łuna biła. Widziałam! Bardzo był radosny! A co dopiero będzie, kiedy pozwoleństwo od pana Nowowiejskiego otrzyma!197 Oj! co mnie jeszcze czeka! Dziej się wola boża! chociaż serce zamiera we mnie, gdy oojcu pomyślę.Nuż zakrzyknie, nuż się zatnie i pozwoleństwa odmówi? Będę się miała potemz pyszna, gdy do domu wrócim. Wiesz, Ewka, co ja myślę? A co? Bo to z Azją nie ma żartów! Brat twój mógłby się siłą sprzeciwić, ale ojciec twój ko-mendy nie ma.Otóż ja myślę, że jeśli od razu się zatnie, to cię Azja i tak wezmie. Jakże to? Ot, po prostu, porwie cię.Mówią, że z nim nie ma żartów.Tuhaj bejowa krew [ Pobierz całość w formacie PDF ]