[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Hełm był pusty.Pusta też okazała się zbroja.Co, u diabła?! - zaklął w duchu.Przegląd pozostałych zwłok dał identyczny rezultat.Art począł podejrzewać, że były to jakieś zmyślnie wykonane roboty.W jego mniemaniu tylko roboty mogły być pozbawione materialnego ciała.Kopnął ze złością jeden z porzuconych pancerzy.Zbroja zaszeleściła niczym spopielony papier.Ze zdziwieniem wzruszył ramionami i zbliżył się do pojazdu, który już nie wisiał w powietrzu, lecz opadł na twardą nawierzchnię drogi i także wydawał się martwy.Osłona pękała pod naciskiem dłoni.To już złom! - pomyślał.Usiadł na trawiastym poboczu traktu i wyciągnąwszy nogi odpoczywał.Napięcie odpływało zeń niby woda, a zostawała tylko skorupa ciała, wysuszona i pusta ze zmęczenia, niezdolna do wykonania choćby jednego ruchu.Wciąż tylko nie mógł się nadziwić rozmiarom zniszczenia, jakiego dokonała Moc.I niejasno przeczuwał, że na tym nie kończą się jej możliwości.Kiedy już odsapnął, schował miecz.Trzeba było ruszać dalej.Choć wiedział, że jego los został już zapisany w księdze Przeznaczenia, to jednak dochodził do wniosku, że może go kształtować według własnej woli, a przynajmniej modyfikować do pewnego stopnia.Nic przecież w tym świecie, jak i w każdym innym, nie mogło być jednorodne, lecz musiało posiadać wiele wariantów - zarówno przyczyn, jak i ich skutków.Rozmyślając o tym, zapomniał o ostrożności.To był jego następny błąd.Zanim szelest od strony krzaków został odebrany i przetworzony w mózgu jako bodziec, było już za późno.Zdążył jedynie wyszarpnąć miecz z pochwy.W tym samym momencie rzucił się na niego stwór o trzech głowach.Potężne kły jednej z nich przeorały mu obojczyk i wpiły się w mięśnie piersi, Art zachwiał się i odruchowo uderzył mieczem.Zaciśnięte szczęki nie puściły i ucięty łeb zawisł uczepiony piersi.Art zaryczał z bólu.Z szyi atakującego zwierzęcia buchnął strumień gęstej cieczy.Dwa pozostałe łby kołysały się jak otumanione.Art uderzył jeszcze dwukrotnie.Łby potoczyły się na ziemie.Stwór runął i począł wierzgać odnóżami.Art czuł narastającą drętwotę w lewej ręce.Ostrzem miecza podważył zakleszczone szczeki.Po dłuższej szarpaninie puściły.Odrzucił wstrętny, aż lepki od posoki łeb.Z głębokich ran buchnęła krew.Art zatoczył się jak pijany.Wreszcie zdołał oderwać jeden z rękawów kombinezonu i złożywszy go w kilka warstw, docisnął do rozdartego ciała.Był to zbyt prowizoryczny opatrunek.Krew szybko przesiąkła przez materiał i pod palcami poczuł jej ciepłą, oślizgłą wilgoć.Wraz z krwią opuszczały go siły.Nie potrafił się już utrzymać na nogach i musiał osunąć się na kolana.Oczy poczęły mu zachodzić mgłą, jednak nie na tyle, żeby nie zauważył wynurzających się z krzaków napastników w lśniących zbrojach.Art pomyślał, że oto nadchodzi kres, i jak w każdym człowieku zrodził się w nim bunt oraz rozpaczliwe pragnienie życia.Wrzasnął i uniósł dłoń z mieczem.Tamci w milczeniu go okrążali.Ale choć mieli liczebną przewagę, to jednak żaden z nich nie potrafił zdecydować się na atak.Fakt ten dawał Artowi cień szansy.Rozpłaszczył się na ziemi, by znowu nakarmić się jej Mocą.Ból zranionego ciała tępiał, myśli znów poddawały się nakazom woli.Zgromadzona w pierścieniu energia bluznęła światłem potężnego wyładowania.Kilku napastników próbowało ucieczki.Daremnie.Oślepiający błysk dosięgnął ich wszystkich i podziałał jak strzał z najstraszliwszej broni.Padali z rozrzuconymi ramionami, jakby błagając o zmiłowanie, którego nikt nie mógł im udzielić.W tym geście nieruchomiały ich zwłoki.Ale Artowi było to obojętne.W zastraszającym tempie słabnął i wiedział, że jeśli nie znajdzie schronienia, a w nim jakiejś pomocnej duszy, jego zwycięstwo okaże się ostatnim z dokonań na tym świecie.Tracił przytomność i jedynie ciągły dopływ Mocy podtrzymywał wątlejące w nim siły.Dlatego też nie próbował wstać, a tylko czołgał się, chwytając po drodze czego popadnie.Za nim ciągnął się krwawy trop.Z trudem przebił się przez gęstwinę krzewów.Dalej była już trawa, która miękko otulała ciało i amortyzowała każdy bolesny ruch.Nakaz tej wędrówki tkwił gdzieś poza obszarem świadomości i był tak silny, że wciąż wprawiał w ruch drętwiejące z minuty na minutę mięśnie.Art niewiele zapamiętał z tamtych chwil.Jakieś jezioro, z którego pił wodę i w którym przemywał rany.Potem trawy, bo znów się czołgał.Miał niejasne podejrzenia, że nie ustawał nawet w momentach utraty świadomości.Gdzieś wspinał się po głazach, później po wąskiej grani, gdzie zwietrzała skała kruszyła się pod palcami, co w każdej chwili groziło upadkiem w przepaść.Piersi rozsadzał potworny ból, a z ust wydobywało się zwierzęce charczenie.Coś bełkotał chwilami, ale co - sam nie wiedział.W oczach wirowały barwne kręgi.Jeszcze zapamiętał ogromne drzwi i jakąś grotę, tak zalaną światłem, że aż oślepiało.Czyjeś dłonie pomogły mu ułożyć się na szerokim posłaniu i było lam bardzo miękko, przytulnie oraz ciepło.Chłodny dotyk na głowie łagodził żar gorączki.Jednak był tak wyczerpany, że nie potrafił nawet wykrzesać z siebie westchnienia ulgi.Wszystko mu się plątało - przeszłość z teraźniejszością, rzeczywistość z imaginacją, świat ludzi ze światem demonów.Niczego nie był pewien i niczego też nic pragnął [ Pobierz całość w formacie PDF ]