[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czyżby nie spodobała się Niemcowi? Być może, że Niemiec ma w mieście jakąś kochankę na stałe, z mieszkaniem, szerokim łóżkiem i czystą pościelą.Jeśli tak się sprawy mają, to my niepotrzebnie stoimy tutaj na mrozie.Trzeba wracać do domu z pustymi workami.A w domu co? Głód i zimno.Gdyby był węgiel, to można by było część sprzedać na żarcie, a cześć zostawić sobie na opał, do chwili kiedy znów się przyjdzie na rampę.Zacząłem modlić się w duchu o to, żeby Heńka spodobała się Niemcowi, i widocznie łaskawy Bóg wysłuchał mojej modlitwy, bo kiedy skończyłem zdrowaśmarię, Niemiec objął ramieniem Henkę i tu, gdzie stali, chciał ją powalić na śnieg.Dziewczyna mimo młodego wieku i szczupłej budowy twardo trzymała się na nogach.Niemcowi przy tym przeszkadzał karabin, który co chwila, przy każdym ruchu, zsuwał się z ramienia.Dziewczyna według umowy z nami dotąd stawiała mu opór, dopóki nie przeszli na drugą stronę hałdy, a kiedy po długim czekaniu wreszcie zginęli nam z oczu i nie pokazali się więcej, wyszliśmy z ukrycia.Chyłkiem, po cichutku podeszliśmy pod zwałkę.Skutą mrozem powłokę brudnego śniegu na węglu musieliśmy zrywać gołymi rękami.Wiedzieliśmy na szczęście, jak się do tego zabrać.Najpierw trzeba było wygrzebać w powłoce dziurę aż do spodu, wsadzić w nią rękę, a jeśli można było, to nawet obie, i z całej siły, jak najostrożniej, poderwać do góry.Całymi płatami odwalaliśmy zbrudzony śnieg, żeby dostać się do węgla.Skostniałe ręce podobne były bardziej do szponów orła.W żaden sposób ani ja swoich, ani Wawa swoich nie mogliśmy rozprostować.Pod śniegiem była gruba kostka.Długo mocowałem się z wielkim i połatanym jak nieszczęście workiem, zanim udało mi się go wyciągnąć spod kurtki i rozłożyć przed sobą, tak abym swobodnie mógł zgarniać do niego węgiel obiema rękami.Napełniliśmy worki najciszej, jak tylko było można.Dziś już nie pamiętam, który z nas wtedy pierwszy, ja czy Wawa, usłyszał najpierw rozmowę a potem dopiero zobaczył tamtych.Zaszli nas po prostu jak zwierzynę, na odległość skutecznego strzału.Szli we czterech, jeden za drugim, dopalając ostatnie papierosy przed objęciem warty.Nieopisany strach mnie pierwszego poderwał z kolan.Wawa jeszcze klęczał nad swoim workiem.Wyprostowany, z rękami podniesionymi do góry, zbiegłem z nasypu rampy i rzuciłem się w stronę krzaków bzu.Zanim to jednak uczyniłem, zdążyłem jeszcze spojrzeć na Wawę.Mocował się z workiem.Chciał wysypać z niego węgiel.Jego worek był lepszy od mojego, prawic nowy, po mące, z wybitą gapą pośrodku.Długo czekałem na Wawę, ukryty w bramie domu na wprost burdelu dla oficerów niemieckich.Nie przychodził.W uszach ciągle dzwoniła mi jeszcze salwa z rozpylacza.Po godzinie oczekiwania zrozumiałem, że Wawa już nie przyjdzie.Że na pewno został na węglu.Henka też nie wracała.Po tym, co zaszło, nie czułem mrozu.Wolno ruszyłem do domu nie tylko bez węgla, ale i bez worka.Kiedy byłem już blisko domu, w którym mieszkałem, minął mnie niemiecki samochód sanitarny z zamalowanymi na niebiesko reflektorami.Dzwoniąc łańcuchami założonymi na opony jechał w kierunku stacji.Postanowiłem zaczekać, aż będzie wracał.Wracał w stronę szpitala po dziesięciu minutach.W sieni obmiotłem szczotką buty ze śniegu i wszedłem do mieszkania.Józefek -jak go wszyscy znajomi nazywali - i Mańka Pędzel leżeli już w łóżku.Józefek spał odwrócony twarzą do ściany.Mańka tylko jeszcze nic spała, czekała na mnie.Dźwignęła się na łokciu i podkręciła knot u lampy stojącej na stole.Nic wiem, co pomyślała sobie namój widok, ale do dziś pamiętam zdziwienie w jej oczach i słowa, którymi się do mnie zwróciła:- Co, jeszcze żyjesz?Powiedziała to takim głosem, jakby była wyraźnie zmartwiona moim powrotem.Nic wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć.Domyślałem się, że nic śpiąc powinna była słyszeć i na pewno słyszała odgłosy strzałów na stacji.Wiedziała doskonale, z kim poszedłem po węgiel, wiedziała też, że Niemcy rzadko kiedy pudłują, jeśli zaczynają już strzelać, i dlatego zapewne nic mogła zrozumieć, jakim cudem ja potrafiłem im ujść ze swoim plugawym życiem.Usiadłem na wielkim podróżnym kufrze o wzdętym wieku, który w dzień zastępował krzesła, a nocą służył mi jako łóżko.Powoli zacząłem rozsznurowywać trzewiki, onuce rozwiesiłem na ledwo ciepłych cegłach kuchni, żeby przeschły do rana.W mieszkaniu było nieco cieplej niż na dworze i ani kawałka chleba.Mańka przez cały czas przyglądała mi się w milczeniu i o nic nie pytała.Nie wiedziałem, czy nic jej nie ciekawi, czy też domyśla się wszystkiego.Kurtką, którą miałem na sobie, okręciłem nogi, a dalej pod samą brodę podciągnąłem kryty kożuch Józefka i wyciągnąłem się na kufrze.Mańka zdmuchnęła lampę.Nie wiem, kiedy usnąłem.Na pogrzebie Wawy nic byłem, bo jego matka uważała, że Wawa zginął przeze mnie.Według niej, to ja powinienem był zginąć na węglu, a nie on, jako że byłem sierotą, a on miał na utrzymaniu ją, kalekę, i troje młodszego rodzeństwa.Henka też nic była na pogrzebie Wawy, bo dopiero po miesiącu wyszła ze szpitala, tak porwali w niej bebechy, a i później długo jakoś nie mogła dojść do siebie.Przez jakiś czas nigdzie nie pokazywała się na mieście.Czekała, aż jej włosy na głowic odrosną, które ścięli do gołej skóry maszynką partyzanci, co przyszli pewnej nocy do szpitala odbić jednego ze swoich.W imieniu prawa- Ludzie! Rozejdźcie się na litość boską.Błagam was, nic róbcie mi wstydu! - wołał Stańczak z dachu trzymając się komina.Jednak zebrani na skrzyżowaniu ulic Piłsudskicgo i Ułańskiej ani myśleli o rozejściu się.Żądni sensacji, stali uparcie w miejscu, zapatrzeni w niecodzienne widowisko.- Rozejdźcie się! - krzyknął jeszcze raz głosem, w którym można było wyczuć rozkaz i groźbę.Zebrani naokoło domu Malesiny wybuchnęli radosnym śmiechem.Wtedy poirytowany ich uporem i bezczelnością Stańczak, niczym jakiś ciemny typ z gangsterskiego filmu, jednym szarpnięciem wydobył wielki, lśniący oksydą pistolet.Podniósł rękę z rewolwerem wysoko nad głowę i pogroził zebranym.Ludzie na widok broni w ręku Stańczaka w pierwszej chwili znieruchomieli, nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, na niektórych twarzach pojawiły się przymilne uśmiechy.I huknął strzał.Wtedy wszyscy, drąc się wniebogłosy, w nieopisanej panice zaczęli uciekać za dom sąsiedniej posesji.Gonił ich szalony śmiech Stańczaka.- O laboga - wołano dokoła.- Pozabija nas jeszcze ten bandzior.Teraz Stańczak strzelał bez uprzedzenia do każdego, kto tylko próbował wychylić się zza domu [ Pobierz całość w formacie PDF ]