RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ktoś, kto by ją widział przed kwadransem, nie uwierzyłby własnym oczom.Była zaróżowiona, mówiła z ożywieniem, głośno i naturalnie, cała jej twarz promieniała w uśmiechu.Chwilami śmiała się mówiąc coś do siebie cichutko.Radość matki - to niemal radość dziecka.- Skoro jesteś szczęśliwa - rzekła siostra - bądź posłuszna, nie mów już więcej.Fantyna położyła głowę na poduszkę i rzekła półgłosem:- Tak, połóż się, bądź grzeczna, skoro masz zobaczyć swoje dziecko.Ma rację siostra Symplicja.Tu wszyscy mają rację.I potem nie poruszając się, nie unosząc głowy, wodziła dokoła szeroko otwartymi, rozpromienionymi oczyma, nie mówiąc już ani słowa.Siostra zasunęła firanki, w nadziei, że może Fantyna zaśnie.Między siódmą a ósmą przyszedł lekarz.Nie słysząc żadnego szmeru, myślał, że Fantyna śpi, wszedł po cichu na palcach, zbliżył się do łóżka.Rozchylił firanki i w świetle nocnej lampki zobaczył ogromne oczy Fantyny, które na niego patrzyły.- Panie doktorze - zapytała - chyba mi pozwolą, żeby ona spała w łóżeczku koło mnie?Lekarz pomyślał, że chora bredzi.Fantyna dodała:- Proszę spojrzeć, akurat tu jest miejsce.Doktor wziął na bok siostrę Symplicję, która wyjaśniła mu, że pan Madeleine wyjechał na dzień lub dwa i że choć nie ma pewności, nie odbierano chorej złudzeń, iż pojechał do Montfermeil; istotnie jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że chora trafnie odgadła.Doktor przytaknął siostrze.Podszedł znów do łóżka, a Fantyna ciągnęła dalej:- Bo to, panie doktorze, kiedy moje kociątko zbudzi się rano, powiem mu dzień dobry, a w nocy, ponieważ nie mogę spać, będę słuchała, jak śpi.Jej cichy, równy oddech uzdrowi mnie!- Proszę podać mi rękę - rzekł doktor.Wyciągnęła rękę, wołając ze śmiechem:- Ach, prawda, prawda! Pan doktor jeszcze nie wie, że już jestem zdrowa.Jutro przyjeżdża Kozeta!Lekarz zdumiał się.Stan chorej poprawił się.Oddychała lżej.Puls był mocniejszy.Nagły przypływ energii ożywiał to biedne, wycieńczone stworzenie.- Panie doktorze - spytała jeszcze - czy siostra powiedziała panu, że pan mer pojechał po moją dziewuszkę?Lekarz zalecił spokój i nakazał unikać wszelkich przykrych wzruszeń.Przepisał wywar z czystej chininy i napój uspokajający na wypadek, gdyby gorączka powróciła w nocy.Wychodząc oświadczył siostrze:- Jest lepiej.Gdyby szczęśliwym trafem pan mer rzeczywiście przybył jutro z dzieckiem, kto wie? Zdarzają się takie zdumiewające przesilenia.Czasem wielka radość kładzie kres chorobie - to dowiedzione.Wiem dobrze, że to choroba organiczna, i to bardzo posunięta.Ale wszystko razem jest wielką niewiadomą.Może ją uratujemy!VIIPrzyjechawszy na miejsce podróżny gotuje się już do powrotuDochodziła już godzina ósma wieczór, gdy kariolka, którą pozostawiliśmy na drodze, wjeżdżała w bramę zajazdu pocztowego w Arras.Człowiek, któremu towarzyszyliśmy dotychczas, wysiadł, z roztargnieniem odpowiedział na uprzejmości służby, odesłał wynajętego konia, a małego siwka odprowadził sam do stajni.Potem pchnął drzwi do mieszczącej się na parterze sali bilardowej, usiadł i oparł się łokciami o stół.Zamiast sześciu godzin - jak liczył - podróż trwała godzin czternaście.Oddawał sobie sprawiedliwość, że to nie jego wina; ale w głębi duszy radowało go to opóźnienie.Weszła właścicielka zajazdu.- Czy pan nocuje? - zapytała.- Czy podać wieczerzę?Przecząco potrząsnął głową.- Stajenny mówi, że koń pański jest bardzo zmęczony.Podróżny przerwał milczenie.- Więc nie będzie mógł jutro rano iść w powrotną drogę?- Ależ, proszę pana! Musi odpocząć co najmniej ze dwa dni.- Tu jest urząd pocztowy, prawda? - zapytał.- Tak, panie.Oberżystka zaprowadziła go do biura.Pokazał paszport i zapytał, czy nie mógłby dzisiejszej nocy wrócić do Montreuil-sur-mer karetką pocztową.Miejsce obok pocztyliona było właśnie wolne.Zamówił je i opłacił.- Panie - uprzedził go urzędnik - musi pan być tutaj punktualnie o godzinie pierwszej po północy.Załatwiwszy tę sprawę, wyszedł z zajazdu i ruszył do miasta.Nie znał Arras, ulice były ciemne, szedł więc na chybił trafił.Jakby umyślnie nie pytał przechodniów o drogę.Minął rzeczkę Crinchon i zagubił się w labiryncie ciasnych, wąskich uliczek.Jakiś człowiek przechodził z latarnią w ręku.Po chwili wahania zdecydował się zwrócić do niego, rozejrzawszy się wpierw na wszystkie strony, jakby w obawie, że ktoś usłyszy pytanie, które chciał mu zadać.- Przepraszam pana - zapytał.- Którędy idzie się do sądu?- Pan nietutejszy? - odrzekł zapytany, który był już niemłodym człowiekiem.- Proszę za mną.Idę właśnie w stronę sądu, to jest w stronę prefektury.Gmach sądu odnawia się obecnie i rozprawy odbywają się na razie w prefekturze.- Czy tam również odbywają się posiedzenia sądu przysięgłych? - zapytał.- Ma się rozumieć! Widzi pan, dzisiejsza prefektura była przed rewolucją pałacem biskupim [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl