RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak zostaje się kimś ważnym na tej ziemi, pomyślał.Człowiek nie przejmuje się, co myślą inni, i nigdy, przenigdy nie ma wątpli­wości.Ruszył w stronę domu.Drzwi zastał otwarte — prowadziły do rozległego, ale ciemnego i zatęchłego holu.W górze, w pół­mroku, straszyły ze ścian głowy zabitych zwierząt.Ramkinowie by­li chyba zagrożeniem dla większej liczby gatunków niż epoka lo­dowcowa.Vimes przeszedł przez kolejne mahoniowe drzwi.Znalazł się w jadalni.Stał tu stół tego rodzaju, że osoby siedzą­ce po dwóch końcach przebywały już w innych strefach czasowych.Jeden koniec całkowicie opanowały srebrne lichtarze.Nakryty był dla dwóch osób.Bateria sztućców otaczała każdy talerz, a antyczne kieliszki migotały w blasku świec.Straszliwe przeczucie ogarnęło Vimesa w tej samej chwili, w ja­kiej dotarł do niego obłok Captwation, najdroższych perfum do­stępnych w całym Ankh-Morpork.- Witam, kapitanie.Jak to miło, że pan przyszedł.Vimes odwrócił się powoli, z pozoru wcale nie poruszając sto­pami.Za nim stała wspaniała lady Ramkin.Vimes jak przez mgłę dostrzegał migoczącą w blasku świec błę­kitną suknię, masę włosów barwy kasztanów, lekko zaniepokojoną twarz, sugerującą, że cały batalion wykwalifikowanych malarzy i de­koratorów dopiero przed chwilą złożył rusztowania i poszedł do do­mu; słyszał ciche trzeszczenie, zdradzające, że pod tą suknią zwykły gorset poddawany był naprężeniom, występującym zwykle tylko w ją­drach masywnych gwiazd.-Ja, tego.- powiedział.- Gdyby pani, ee.Gdyby pani uprzedziła, ee.To ja, ee.Ubrałbym się bardziej odpowiednio, ee.Niezwykle, ee.Bardzo.Ee.Ruszyła ku niemu niby migotliwa machina oblężnicza.Jak we śnie pozwolił usadzić się przy stole.Musiał coś jeść, po­nieważ służba pojawiała się znikąd, podając rzeczy nadziewane in­nymi rzeczami, a potem wracała, żeby zabrać talerze.Lokaj ożywał od czasu do czasu i rzadkimi winami napełniał kielich za kielichem.Żar świec wystarczyłby, żeby ugotować posiłek.A przez cały czas la­dy Ramkin mówiła pogodnie, choć z pewnym zakłopotaniem — o wielkości domu, o kłopotach z dużą posiadłością, o wrażeniu, że nadszedł czas, by Poważniej potraktować swoją Pozycję Społeczną.Zachodzące słońce wypełniało pokój czerwienią i w końcu Vimesowi zakręciło się w głowie.Społeczeństwo, zdołał pomyśleć, nawet nie wie, co je czeka.O smokach nie było mowy ani razu, chociaż po pewnym czasie coś pod stołem położyło głowę na kolanach Vimesa i zaczęło się ślinić.Mimo wysiłków nie potrafił podjąć rozmowy.Czuł się oskrzy­dlony, okrążony.Raz tylko kontratakował, może w nadziei że do­trze na spokojniejsze tereny, a stamtąd zdoła jakoś uciec.-Jak pani myśli, gdzie odleciały? - zapytał.Powstrzymana na moment lady Ramkin nie zrozumiała.-Kto?- Smoki.No wie pani.Errol i jego żo.jego samica.- Na pewno w jakieś puste, górzyste okolice.To ulubione te­reny smoków.- Ale.Przecież ona jest istotą magiczną.Co się stanie, kiedy magia odejdzie?Lady Ramkin uśmiechnęła się wstydliwie.- Większość ludzi jakoś sobie radzi - powiedziała.Wyciągnęła rękę nad stołem i dotknęła jego dłoni.- Pańscy ludzie uważają, że wymaga pan opieki - dodała, wyraź­nie skrępowana.- Naprawdę? - zdziwił się Vimes.- Sierżant Colon mówił, że jego zdaniem wszystko między na­mi rozwinie się jak maison enFlambe.- Naprawdę?- I powiedział jeszcze coś - wyznała.- Zaraz, co to było? A tak: „To szansa jedna na milion", mówił chyba, „ale może się udać".Uśmiechnęła się do niego.Vimesa uderzyła nagle myśl, że w swojej szczególnej kategorii Sybil Ramkin jest całkiem piękna; była to kategoria kobiet, które w całym jego życiu choć raz uznały, że warto się do niego uśmiech­nąć.Nie mogła trafić gorzej, ale za to jego nie było stać na nic lep­szego.Więc może jakoś się to równoważy.Lat jej nie ubywa, ale ko­mu ubywa? Ma też styl, pieniądze, zdrowy rozsądek, pewność sie­bie i wszystko to, czego jemu brakuje.A teraz otworzyła przed nim serce i jeśli jej pozwoli, może go całkiem pochłonąć.Ta kobieta jest jak miasto.I w końcu, oblężony, postąpił tak, jak zwykle ankh-morporczy-cy: otwierali bramy, wpuszczali zdobywców i zamieniali ich w swo­ich.Jak zacząć? Zdawało mu się, że czegoś oczekuje.Wzruszył ramionami, sięgnął po kielich i poszukał odpowied­niej frazy.Tylko jedna pojawiła się w wibrującym szaleńczo umy­śle.- Uśmiecham się do ciebie - powiedział.***Dzwony rozmaitych świątyń wybiły własne godziny półno­cy, żegnając odchodzący dzień.(.a bliżej Osi, gdzie potężne zbocza Ramtopów łączyły się z masywem centralnym, gdzie niezwykłe kudłate istoty wędro­wały przez wieczne śniegi, gdzie zamiecie wyły nad zamarzniętymi szczytami, w górskiej kotlinie błyszczały światła samotnego klaszto­ru.Na dziedzińcu dwóch mnichów w żółtych szatach ułożyło ostat­nią skrzynkę zielonych buteleczek na saniach, gotowych do pierw­szego etapu niewiarygodnie trudnej podróży na dalekie równiny.Na skrzynce wypisano starannymi pociągnięciami pędzelka: „Sz.Pan G.S.P.Dibbler, Ankh-Morpork".- Wiesz, Lobsangu - odezwał się jeden z nich.- Stale się zasta­nawiam, co on z tym robi).Kapral Nobbs i sierżant Colon stali oparci o ścianę w mroku niedaleko Załatanego Bębna.Wyprostowali się, kiedy wyszedł Mar-chewa z tacą w rękach.Troll Detrytus z szacunkiem usunął mu się z drogi.- Macie, chłopcy - powiedział Marchewa.- Trzy piwa.Na koszt firmy.- Do licha, nie wierzyłem, że ci się uda - stwierdził Colon, chwytając kufel.- Co mu powiedziałeś?- Wytłumaczyłem, że obowiązkiem praworządnych obywateli jest pomaganie Straży w każdych okolicznościach — odparł Marche­wa.-1 podziękowałem za współpracę.- A potem całą resztę - dodał Nobby.- Nie, nic więcej nie mówiłem.- To musisz mieć wściekle przekonujący głos.- Co tam.Korzystajmy, chłopcy, póki to trwa - westchnął Colon.Wypili w milczeniu.Była to chwila niedyskowego spokoju, kilka minut wyrwane rzeczywistości prawdziwego życia.Była jak kęs zaka­zanego owocu i taką samą dawała rozkosz.Zdawało się, że nikt w mieście nie kradnie, nie zabija i nie wszczyna bójek [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl