RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przystanęliśmy dwukrotnie.Chłopi podzielili się swoją żywnością z Niemcem, a on z kolei dał im po papierosie i żółtym cukierku.Dziękowali mu uniżenie.W drodze co rusz pociągali długie hausty z flaszek, które trzymali pod kozłem, toteż w czasie postojów szli się odlać w krzaki.Nas ignorowali.Byłem głodny i bardzo osła­biony.Ciepły, pachnący żywicą wiatr napływał od strony lasu.Ranny pojękiwał.Konie nie­spokojnie zarzucały łbami, długimi ogonami opędzając się od much.Ruszyliśmy znów.Niemiec na koźle oddychał ciężko, jakby spał.Zamknął rozchylone usta dopiero wtedy, gdy o mało nie wpadła mu do nich mucha.Przed zachodem słońca dojechaliśmy do nie­wielkiego, gęsto zabudowanego miasteczka.Nie­które domy były wzniesione z cegieł i miały murowane kominy.Wokół ogródków biegły płoty pomalowane na biało lub na niebiesko.Przy rynsztokach drzemały zbite w gromadki gołębie.Kiedy mijaliśmy pierwsze budynki, dostrzegły nas dzieci bawiące się na drodze.Z zaciekawie­niem otoczyły jadącą wolno furę.Żołnierz przetarł oczy, przeciągnął się, poprawił spodnie, po czym zeskoczył na ziemię i odtąd szedł obojętnie obok wozu.Tłumek dzieci powiększał się; wybiegały do­słownie z każdego domu.Nagle któryś ze star­szych, wyższych chłopców uderzył rannego długą brzozową witką.Mężczyzna zadrżał i skulił się jeszcze bardziej.Dzieci, rozochocone, zaczęły ciskać w nas czym popadnie: kamykami, śmiecia­mi.Ranny pochylił głowę.Czułem jego ramiona, mokre od potu, przyklejone do moich.Mnie również trafiło kilka kamyków, ale ponieważ siedziałem między woźnicami a rannym, byłem trudniejszym celem.Dzieci miały wspaniałą zaba­wę.Obrzucały nas wyschniętym krowim łajnem, zgniłymi pomidorami, cuchnącymi trupami pta­ków.Jeden z chuliganów skoncentrował się na mnie.Idąc obok wozu, walił mnie kijem w coraz to inne miejsce.Na próżno usiłowałem zebrać dość śliny, by mu splunąć pogardliwie w twarz.Do tłumu wokół wozu przyłączyli się dorośli.Wrzeszcząc: „Bić Żydów, bić sukinsynów!” za­chęcali dzieci do dalszych ataków.Woźnice, żeby nie narażać się na przypadkowe pociski, ze­skoczyli z fury i szli obok koni.Ranny i ja stanowiliśmy teraz znakomity cel.Spadł na nas kolejny grad kamieni.Miałem pocięte policzki, dolną wargę rozbitą, a jeden ząb ledwo mi się trzymał.Zacząłem pluć krwią w twarze najbliż­szych prześladowców, ale uskakiwali zwinnie, po czym znów się nad nami znęcali.Jeden łobuz wyrwał z korzeniami pęk po­krzyw i paproci rosnących przy drodze i smagał nimi rannego i mnie.Ból palił mi ciało, kamienie trafiały coraz bardziej celnie; wtuliłem głowę w ramiona, bojąc się, że jakiś uderzy mnie w oko.Nagle z niepozornego domku, któryśmy mijali, wyskoczył mały, pulchny ksiądz ubrany w postrzę­pioną, spłowiałą sutannę.Czerwony z gniewu, wpadł w tłum, wymachując laską i bijąc naszych gnębicieli po rękach, twarzach i głowach.Dygocząc z wysiłku, zdyszany, spocony, rozpędził ich na boki.Zaczai iść przy wozie, powoli odzyskując oddech.Jedną ręką wciąż ocierał czoło, drugą ujął moją dłoń.Ranny najwyraźniej tracił przy­tomność, bo jego ramiona stały się nagle zimne; chwiał się miarowo jak kukiełka na patyku.Fura wtoczyła się na dziedziniec koszar żan­darmerii.Ksiądz musiał pozostać na zewnątrz.Dwóch żołnierzy odwiązało krępujący nas sznur, ściągnęło z wozu rannego i położyło na ziemi.Ja stanąłem obok.Wkrótce z budynku wymaszerował dziarskim krokiem wysoki oficer SS w czarnym jak sadza mundurze.Jeszcze nigdy nie widziałem tak wspa­niałego stroju.Na dumnym zwieńczeniu czapki lśniła trupia główka i skrzyżowane piszczele, kołnierz zdobiły znaki podobne do błyskawic.Czerwona opaska z butnym znakiem swastyki przecinała rękaw.Oficer wysłuchał meldunku żołnierza.Na­stępnie, dzwoniąc obcasami o beton dziedzińca, podszedł do rannego.Jednym zręcznym ruchem błyszczącego buta obrócił jego twarz do światła.Ranny wyglądał okropnie - zmasakrowana twarz, nos zmiażdżony, wargi poszarpane na strzępy.Jedno oko oblepiały mu kawałki kro­wiego łajna, grudki ziemi i skrawki pokrzyw.Oficer kucnął obok bezkształtnej twarzy od­bijającej się w jego wypolerowanych sztylpach.Powiedział coś do rannego albo go o coś spytał.Zakrwawiona, pokaleczona głowa uniosła się z takim trudem, jakby ważyła tonę.Chude, poranione ciało wsparło się na związanych rę­kach.Oficer odsunął się.Jego twarz znajdowała się teraz w słońcu i urzekała czystym, przej­mującym pięknem; skórę miał prawie przezro­czystą, włosy jasne i delikatne jak u dziecka.Dotąd zaledwie raz, w kościele, widziałem tak uduchowione oblicze.Był to fragment ściennego malowidła, skąpany w muzyce organów, na który padało tylko światło przesączone przez witraże.Ranny podnosił się, aż niemal przybrał pozy­cję siedzącą.Cisza, niczym gruby płaszcz, spowiła dziedziniec.Żołnierze stali sztywno wyprostowa­ni, obserwując wysiłki rannego.Oddychał ciężko.Usiłując otworzyć usta, zachwiał się jak strach na wróble od smagnięcia wiatru.Czując bliskość oficera, przechylił się w jego stronę.Niemiec, zdjęty obrzydzeniem, zamierzał właś­nie wstać z kucek, kiedy nagle ranny poruszył wargami, chrząknął, po czym - zanim opadł z powrotem, waląc głową w beton - krzyknął głośno jedno krótkie słowo: „Świnia!”Żołnierze aż zadygotali, z niedowierzaniem spoglądając po sobie.Oficer podniósł się i wydał rozkaz.Szeregowcy stuknęli obcasami, zarepetowali broń, podeszli do rannego i oddali serię szybkich strzałów.Zmaltretowanym ciałem wstrząsnął dreszcz, potem znieruchomiało.Żoł­nierze załadowali karabiny i stanęli na baczność.Oficer podszedł do mnie nonszalanckim kro­kiem, uderzając miarowo trzcinką w szew świeżo wyprasowanych spodni.Odkąd ukazał się na dziedzińcu, nie potrafiłem oderwać od niego wzro­ku.Było w nim coś absolutnie nadludzkiego.Zgrabna sylwetka odcinała się trwałą czernią od szarego, nijakiego tła.W świecie ludzi o udręczo­nych obliczach, z wybitymi oczami, o krwawych, posiniaczonych lub powykręcanych kończynach, wśród cuchnących, połamanych ciał, jakich widzia­łem już tyle, stanowił okaz schludnej doskonałości, której nic nie mogło pokalać; wpatrywałem się z zachwytem w gładką, woskowatą twarz, jasno­złote włosy wystające spod wysokiej czapki, oczy z czystego metalu.Każdy ruch zdawał się świad­czyć, że ciało oficera napędza jakaś ogromna wewnętrzna siła.Granitowe brzmienie jego mowy pasowało idealnie do rozkazów zlecających zabija­nie nędznych, gorszych istot.Podziwiając lśniącą trupią główkę i skrzyżowane piszczele zdobiące czapkę, poczułem ukłucie zawiści, jakiej nie znałem nigdy dotąd.Pomyślałem, jakby to dobrze było mieć taki lśniący, łysy czerep zamiast mojej cygańs­kiej twarzy, nie lubianej i napawającej lękiem tylu prawych ludzi.Oficer przyglądał mi się badawczo [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl