[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.* * *Było pózne popołudnie, ale czarne chmury sprawiły, że dokoła zalegały ciem-ności.Głęboko zanurzony, kaleki kadłub starej kogi, pozbawionej steru, ze strza-skaną rufą i zwalonym masztem, cudem jakimś utrzymując się na wodzie, mknąłw ramionach wiatru na wschód.Na pokładzie nie było żywej duszy, jeśli żył ktośjeszcze na tym statku, krył się głęboko w jego wnętrzu, poszukując złudzeniabezpieczeństwa w jakimś ciemnym kącie, może w drżącym, jak i jego, ramieniutowarzysza.Nikt nie kontrolował biegu okrętu, nie było na to sposobu, nikt zresztąnie ośmieliłby się wyjść na pokład i spojrzeć na morze; wszyscy bali się śmier-ci, ale stokroć bardziej widoku czarnego, potwornego widma.Sama myśl o tym,że wrak spalonej karaki mógłby wrócić, by dokończyć dzieła, była przerażająca.Nadciągnął wieczór, potem noc.Wicher wył potępieńczo, masy wody łomotały o deski kadłuba.Czarne faleunosiły okręt na grzbietach, by z łoskotem zrzucić w dół, między opasłe ciel-ska.Tam go chciały zgnieść, przywalić grobowym ciężarem, ale jeszcze, i jeszczewydobywał się z otchłani.Wreszcie zgrzyt przeciągły obwieścił nowego, napraw-dę śmiertelnego już wroga: rafy.Kadłub trzeszczał i łomotał o skały, w strugachdeszczu, który spadł w świetle nagłych błyskawic, pełzali po pokładzie jacyś lu-dzie.Wicher wepchnął kadłub na grzbiet nowej fali, ta podniosła go jak dziecinnątratwę z patyków, przerzuciła ponad wieńcem groznych skał i cisnęła na inne ogromne, zębate.Nadwątlony kadłub rozleciał się w drzazgi.Wicher huczał i falehuczały, pośród tego huku krzyk człowieka był niczym, ale zawarł się w łosko-cie pękających desek, w grzmocie szczątków bijących szorstkie bary skał.Potemjuż tylko gromy przewalały się po niebie, białe błyskawice oświetlały, tkwiącymiędzy skałami jak w kleszczach, dziób okrętu z resztkami kasztelu.Tak było dorana.Rano burza ustała, wicher huczał jeszcze i zawodził, fale biły zajadle czarnebrzegi wielkiej, skalistej wyspy, ale już błyskawic, już deszczu i grzmotów nie84było.Nędzne światło, wytłumione przez chmury, ledwo czyniło dzień ciemnosza-rym.Kamienista plaża zasłana była szczątkami rozbitego okrętu.Walały się deski,jakieś beczki i skrzynie, oplatane linami, pokryte kępami wodorostów.Fale bawiłysię nimi, tocząc w górę plaży i z powrotem po oślizgłych kamieniach.U wyso-kich, brudnych wydm, spod których przezierała naga skała, był wąski pas kamienii szarego piachu, gdzie nie docierała już woda.Tam morze złożyło kilka ciemnychsylwetek.13Czuła chłód.Zaraz potem dotarło do niej, że leży na czymś twardym i nieru-chomym, drapieżnie wbiła w piach paznokcie, kalecząc palce o muszle i kamie-nie.Zemdliło ją; rzygała morską wodą, kaszląc głośno.Przetoczyła się na plecyi leżała bez ruchu, oddychając ciężko, wyczerpana.Brunatnoszare, skłębione chmury przewalały się po niskim niebie, napływającznad morza.Mokry wiatr orzezwiał.Przemknęły jej nagle przez myśl wydarze-nia ostatnich dni, gwałtownie uniosła się na łokciu, spoglądając wokół.Potem,marszcząc brwi, dotknęła twarzy, spojrzenie pobiegło ku nadgarstkom, na któ-rych widniały dobrze zagojone blizny ślady sznura, który tak niedawno wżerałsię w ciało.Coraz bardziej zdumiona, z lękiem niemal obejrzała kostki nóg,dotknęła boku i pleców.Wszystkie rany były zabliznione!Zerwała się z ziemi, jeszcze raz obrzucając spojrzeniem dziką i pustą okolicę.Po chwili usiadła znowu, nic nie rozumiejąc, niczego nie pojmując.Zagryzającusta, zanurzyła dłonie w szorstkim piachu.Nagle go ujrzała.Leżał, do połowy zagrzebany w piasku, niemal tak szary, jak inne kamienie.Cofnęła się mimowolnie, patrząc z lekiem i zdumieniem.Był.Był tutaj.Jakim cudem, jakim cudem, na Szerń?!W pierwszej chwili chciała go zostawić i odejść, byle dalej, ale pojęła nagle,że jest jak przeznaczenie: podąży za nią wszędzie.Skoro odnalazł ją tutaj.Wyciągnęła dłoń.Wygrzebała go z piachu i podniosła na otwartej dłoni.Rubin był szary i martwy.Kruchy.Zacisnęła leciutko palce, a wtedy klejnotpopękał i oto wiatr rozwiewał na jej dłoni kupkę szarego popiołu.Ze ściśniętymgardłem patrzyła, jak resztki potężnego niegdyś kamienia przeciekają pomiędzypalcami.Zagryzając wargi, odwróciła wzrok w stronę morza.Zaszło coś niezwy-kłego.Być może groznego, niedobrego.Okręt został rzucony na skały.Ale wcze-śniej.Pamiętała tylko zimną ładownię.Wstała i ruszyła wprost przed siebie.Szła powoli wzdłuż brzegu, tępo, obojętnie spoglądając dokoła.Niegościnnaplaża i wydmy, dalej szczyty drzew.Wspięła się na wydmę.86Na lewo od miejsca, w którym przystanęła, była niewielka zatoka.Nad wo-dą dostrzegła jakiś ruch; kilku ludzi siedziało na piasku.Przykucnęła wśród trawi patrzyła zachłannie, przestraszona.Było tam trzech mężczyzn.Jeden wstał wła-śnie i ruszył ku morzu.Wszedł w wodę po kolana i atakowany przez fale zacząłcoś krzyczeć.Nie rozróżniała słów.Zauważyła naraz, nie dalej jak trzecią część mili od brzegu, tkwiący międzyskałami dziób okrętu.Wytężyła wzrok i dostrzegła tam poruszenia człowieka.Wróciła wzrokiem do mężczyzny w wodzie.Miał na sobie żółty ubiór.%7łołnierz.Mężczyzna wrócił na brzeg, rozebrał się do naga, powtórnie wszedł w wodęi zaczął płynąć.Zrazu szło mu dobrze w osłoniętej od wiatru zatoczce fale byłynie takie znów duże.Mimo woli podziwiała odwagę pływaka.Fale podrzucały gojak patyk, często ginął pod nimi i kilka razy już była pewna, że utonął [ Pobierz całość w formacie PDF ]