[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dopiero wyżej, już na wprost bliskiej ruiny, dość stromy gruz przeszedł w szklistą polewę, pokrytą czarniawymi smugami niby sadzą.Iść stało się łatwiej, przyspieszyłem więc, aż stanąłem u pierwszego okna.Był to nieregularny otwór, wgnieciony od góry nawisłymi kamieniami.Zajrzałem do środka i nie od razu, bo panował tam gęsty mrok, dostrzegłem jakieś podłużne przedmioty leżące w bezładzie.Nie chciało mi się wczołgiwać przez rozwalone okno, bo mogłem w nim łatwo uwięznąć, zważywszy masywność mego zdalnika, szukałem więc drzwi.Skoro były tu okna, to i drzwi też powinny gdzieś się przecie znajdować.Nie znalazłem jednak żadnych, obszedłem więc to domostwo, wgniecione taką olbrzymią siłą w grunt, aż całe wykoślawiło się i rozpłaszczyło, by odkryć w bocznej ścianie dość szeroką wyrwę, przez którą mogłem schylając się wejść do środka.Tam, gdzie światło słoneczne sąsiaduje na Księżycu bezpośrednio z cieniem, kontrasty jasności są tak ogromne, że oko nie może im podołać; musiałem więc zajść w kąt tego wnętrza, sunąc rozłożonymi rękami po ścianie, i przycisnąwszy do tęgiego muru plecy, zacisnąłem powieki, aby przyzwyczaić wzrok do ciemności.Policzywszy w duchu do stu, rozejrzałem się.Wnętrze przypominało jaskinię bez sklepienia, co zresztą nie rozjaśniało go z góry ani trochę, boż niebo Księżyca jest czarne jak noc.Także światło słoneczne nie daje się tam dostrzec jako jasny słup, gdy pada przez jakiś otwór, bo nic go nie rozprasza jak powietrze i pył na Ziemi.Słońce zostało na zewnątrz i oświetlało tylko biało pałającą plamą ścianę naprzeciw kąta, w którym stałem.W jej odblasku spoczywały u moich stóp trzy trupy.Tak pomyślałem w pierwszym momencie, bo choć sczerniałe i zniekształcone, miały przecież nogi, ręce, korpusy, a jeden miał nawet głowę.Mrużąc oczy i osłaniając się od słonecznej plamy, żeby mnie nie oślepiała, przykucnąłem nad najbliższym.Nie były to zwłoki ludzkie, co więcej, nie były to niczyje szczątki śmiertelne, bo to, co od powstania martwe, nie może umrzeć.Nawet nie dotknąwszy jeszcze zewłoku na wznak rozkraczonego u moich stóp, poznałem, że to rodzaj manekina, ale chyba nie robota, bo jego rozpruty szeroko kadłub był całkiem pusty.Tkwiło tam tylko trochę odłamków gruzu i piasku.Ostrożnie pociągnąłem go za ramię.Był niezwykle lekki, jak ze styropianu, czarny jak węgiel, bez głowy, ale dostrzegłem ją u ściany.Stała na odszarpniętym karku i patrzała na mnie trzema pustymi oczodołami.Oczywiście zdziwiłem się, czemu właściwie trzema, a nie dwoma.Trzecie oko jako okrągła jamka ziało poniżej czoła, tam gdzie u człowieka znajduje się nasada kości nosowej, ale ten dziwny manekin nigdy chyba nie miał nosa, co zrozumiałe, bo na Księżycu nie może się na nic przydać.Pozostałe manekiny też były tylko z grubsza człekokształtne.Choć zagłada tych zabudowań mocno je zniekształciła, widziało się na pierwszy rzut oka, że ich człekokształtność i przedtem była tylko przybliżeniem, a nie dokładną kopią ludzkiej anatomii.Miały zbyt długie nogi, bodaj półtora rażą dłuższe od tułowi, zbyt cienkie ręce i do tego wychodziły im nie z barków, lecz dziwacznie, jedna z piersi, a druga z pleców.Tak musiało być, bo eksplozja, fala uderzeniowa i obwał mogłyby powykręcać kończyny jednemu, ale nie wszystkim w ten sam sposób.Mieć jedną rękę z przodu a drugą z tyłu może być, kto wie, w pewnych okolicznościach wygodnie.Przykucnięty naprzeciw ostrej słonecznej plamy w mroku pośród trzech strupieszalców uświadomiłem sobie, że oprócz prędkiego tykotania licznika radioaktywności nie słyszę nic, a przecież już od dobrych paru minut, jeśli nie dłużej, przestał mnie dochodzić głos Wivitcha.Ostatni raz odpowiedziałem mu ze szczytu wydmy górującej nad ruiną, nie mówiąc nic o moim odkryciu, bo chciałem się najpierw upewnić, że to nie omyłka.Wezwałem bazę, ale wciąż tylko szybko, alarmowo terkotał mój Geiger.Radioaktywne skażenie było spore, nie traciłem jednak czasu na jego pomiar, bo i tak jako zdalnikowi nie mogło mi zaszkodzić, aż pomyślałem, że łączność radiową odciął mi jakiś zjonizowany gaz, niewidzialnie wciąż wydzielany przez zgruchotane kamienne osiedle, w każdej chwili mogę też stracić łączność z moim statkiem.Przelękło mnie to porządnie i głupio, bo wydało mi się, że wówczas zostanę tu na zawsze, a przecież gdyby łączność się zerwała, zostałby wśród gruzów i ruin tylko zdalnik, ja natomiast odzyskałbym przytomność na pokładzie.Na razie jednak nie odczuwałem najsłabszych oznak utraty panowania nad zdalnikiem.Mój statek musiał wisieć chyba dokładnie nad osiedlem, bo wędrował na stacjonarnej orbicie, tak żeby znajdować się nade mną zawsze w zenicie.Nikt wprawdzie nie przewidział ani takiego odkrycia, ani takiej sytuacji, ale zenitowa pozycja jest optymalna przy manewrowaniu zdalnikami, ponieważ odległość od sterującego człowieka jest wtedy najmniejsza, toteż najmniejsze jest opóźnienie wszystkich reakcji.Księżyc nie ma atmosfery, a stężenie zjonizowanego gazu, może efektów parowania minerałów po wybuchu, nie było zbyt duże.Czy uszkodziło też łączność bazy z mikropami, nie wiedziałem i nie troszczyłem się o to w tej chwili; chciałem raczej dowiedzieć się, co tu zaszło, a przez to wejść w domysły, po co i dlaczego.Wywlokłem idąc tyłem przez wyrwę w murze największe zwłoki, te z całą głową.Nazywam je zwłokami, choć nimi nie były, ale to wrażenie samo mi się narzucało.Łączności radiowej nie odzyskałem i na zewnątrz, pragnąłem jednak przede wszystkim zbadać biedaka, który nigdy wprawdzie nie żył, lecz robił tyleż okropne co żałosne wrażenie swoim wyglądem.Miał chyba ze trzy metry wzrostu, może nieco mniej, był smukły, głowę miał bardzo silnie wydłużoną, trój oka, ani śladu nosa czy ust, szyję długą, chwytne ręce, ale palców nie policzyłbym, bo materiał, z którego został utworzony, stopił się najmocniej tam, gdzie, jak u rąk, członki były cienkie.Całego pokrywał smolisty żużel.Porządna tu musiała panować temperatura, pomyślałem, i wtedy dopiero błysnęło mi, że mogło to być osiedle z rodzaju tych, jakie budowało się ongiś na Ziemi, żeby badać skutki wybuchów jądrowych, w Nevadzie i gdzie indziej, z domami, ogródkami, sklepami, ulicami, i tylko ludzi zastępowały tam różne zwierzęta, bodajże owce i kozy, a też świnie, bo mają skórę nie owłosioną jak my a przez to podobnie reagują oparzeniami na udar termiczny [ Pobierz całość w formacie PDF ]