[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może Fritken oszukał, może wetknął mnie tu celowo, abym scementował to, co wraz z Tricularem wyhodowali w holotoriach tej przeklętej korporacji.Gdzie szukać odpowiedzi? Kto mnie uwolni z koszmaru?- Błąd - dobiegł go cichy, spokojny głos.- Niepotrzebnie używasz groźnych słów: „potworny", „demoniczny", „straszny", „oszukańczy".Dlaczego to robisz?Ravaughan otworzył powieki.Łzy szczypały suchą skórę policzków.Bezradnie rozglądał się wokół.Nic.Szarość.Pustka.- Kto.Kto mówi? - sapnął.- Czy potrafisz odpowiedzieć na moje pytanie?- Ale po co? - wycharczał zawzięcie.- Czy muszę rozmawiać z szatanem? Nie chcę realizować twoich potrzeb ani pomysłów.Odejdź precz.Łagodny, przyjazny śmiech.- Dlaczego tak mnie nazywasz? Nie dajesz mi szansy na pokazanie świata, który dla was przygotowałem.Chcę, żebyś się zastanowił, Ravaughan.Żebyś odrzucił skostniałe przesądy i spojrzał na dobra, które będą ci służyć lepiej niż wszystko, co dotąd znałeś.Ravaughan penetrował szarość wokół.Nadal nie widział rozmówcy.- Nie rozumiem, dlaczego tyle gadasz.Przecież możesz mnie zdusić jak karalucha.Uczyń to, inaczej zrobię wszystko, żeby zdusić ciebie.Śmiech.Głośniejszy niż przed chwilą.Szczery, dobrotliwy, ojcowski śmiech, jako odpowiedź na pogróżki czteroletniego synka.- Paktujesz, ponieważ nie możesz mnie unicestwić.Fritken jakoś to zablokował.Nie możesz mnie usunąć, więc chcesz przekonać.- Dokładnie to mówię, Ravaughan.Chcę cię przekonać, że stworzyłem doskonałość.Nie tylko dla siebie.Dla was.Nie korzystałem z moich wizji, choć przeżyłem więcej niż cały wasz gatunek i mogłem wam wykreować obcy wszechświat.Ale nie tak sobie to wyobrażałem.Pamiętaj, że urzeczywistniłem tylko ludzkie marzenia.Biednych, chorych, zniszczonych systemem i czekających na sygnał z niewidocznej centrali.Dałem wam szczęście, jakiego nie mogliście zaznać w dotychczasowym świecie.To jest misja alienryny.Tej najprawdziwszej, nie skażonej atakiem taktycznych rakiet powietrze-powietrze.Ravaughan patrzył na szarość wirującą wokół swoich zakurzonych, bosych stóp.Jakby był pielgrzymem, który dotarł do końca drogi.I który zostanie poddany ostatecznej próbie.- Idź precz.Nie wierzę, że to my skaziliśmy ten statek, myślę, że to cwana pułapka wygłodniałego bożka, szukającego nowych ofiar.Ty sam jesteś skażony bardziej niż mocz chorej hieny.- Dlaczego więc nie pozwolisz sobie pokazać Gate 404? Czyżbyś nie był pewny? Może ci wstyd, że się pomyliłeś w swoich ciemnych, paranoicznych myślach? Boisz się spojrzeć na to, co stworzyłem, tak jak zawsze bałeś się spojrzeć w głąb siebie samego.- Odejdź precz! - W głosie Ravaughana była pewność, ale tamten trafił w sedno.Ravaughan czuł lęk, że się pomylił.- Mam rację.Czuję to.Znam twoje myśli, bo jesteś moją malutką, człowieczą cząstką.- Łagodny głos był teraz bliżej.- Za to właśnie cię szanuję.I pokażę ci, co stworzyłem wbrew twojej woli.Sam ocenisz.Idź precz - powtórzył uparcie.- Dobrze, ale razem z tobą.Pokażę ci, co stracisz, a co zyskasz.Ravaughan znowu zgiął się wpół.Przez nieskończenie długą sekundę czuł, jak jego ciało kroją niewidzialne ostrza.Pękał niczym stara puszka z kocim żarciem.Umysł wysypywał się, uciekał od stalowej kontroli, którą wypracowywał latami.Rozmywał się, tęczował jak kropla benzyny w górskim strumieniu.Umierał.Raptem poczuł, że materializuje się na powrót.W innym czasie i miejscu.Nadal patrzył na swe bose stopy Były mniejsze, podrapane, podobnie jak kolana i łokcie.Stał na moście ponad wstęgą rzeki i obserwował, jak pod powierzchnią przesuwają się ciemne smukłe klenie.Jeszcze przed chwilą je łowił, ale teraz wędka leżała połamana w stosik patyczków.Na niebie gromadziły się chmury.Było parno.- Wrzucim skurwojada? - głos blondyna z wiejskim akcentem; to on połamał wędkę.- Fajnie będzie patrzeć jak pierdyknie w głębie za filarami.- Wrzucić go trzeba, bo już od dwóch miesięcy nikogo nie wrzucilim.- Łysiejący brunet z czarną krechą brwi pod niskim, zdeformowanym bliznami czołem miał wyższy głos, przesiąknięty wódką i nienawiścią do wszystkiego, co się rusza.- Ale wpierw go napompujemy słomką.Aby dłużej pływał.Miejskie gnidy zaroz idom na dno.Te dwie ostatnie potopiły się, zanim my ich do wody wrzucili.To nudne.- Dobry pomysł - przytaknął blondyn.Miał szparę między zębami, a jego ciało okrywała kraciasta, flanelowa koszula i sine tatuaże obrazujące kopulujące świnie.- Mamy jego rower, a w rowerze przeca zamontował se pompkę.Dobry przyrząd do pompowania takich miejskich gnojków, nie?- Dawaj, skurwojada.- Świszczący głos łysawego bruneta smagnął Ravaughana niczym bat.- Zdejmuj galoty, mały pedale.No, już, kurwo jedna.Nie potrafił wykrztusić słowa.Coś większego niż globus rosło w suchej krtani.Nie wiedział, o czym myślał, kiedy zerwali z niego spodnie i kopniakami rozrzucili nogi.Blondyn próbował pompować w powietrzu, a łysawy pocierał palcami krocze.Coś ciepłego pomknęło po udach małego Ravaughana.- Ty, Fantes - zmarszczył brunet gęste brwi.- Patrz.Zlało się nam małe kurwiszcze.- To dobrze.Będzie lepszy poślizg.Przygnietli go do stalowego przęsła.Rzeka zbliżyła się, a chmury oddaliły.Patrzył na wesoło goniące się klenie i czekał na ból.Krzyczał, kiedy coś obcego wlazło w jego ciało.Ale nie zdążyli napompować Ravaughana.Stary samochód ryczący steranym silnikiem wbrew wszystkim zakazom wskoczył na wiejski most i jak boski taran uderzył w rozdziawioną gębę blondyna.Zanim jeszcze spod kół wypłynęły dwa strumyki krwi, ojciec wyskoczył z samochodu i złapał za gardło bruneta.Ravaughan zapamiętał ten obraz.Dwa strumyki jasnoczerwonej krwi i siniejąca morda, z której wybałuszają się świńskie oczy pod zrośniętymi brwiami.Kiedy wyszedł ze szpitala, ojca trzymano w areszcie.Po wakacjach, a był już w szóstej klasie, ojciec siedział w więzieniu.A w listopadzie odebrał sobie życie.Skazali go za zabójstwo, gdyż do końca, pomimo błagań adwokata i namów samej sędziny, powtarzał: „Chciałem ich zabić i zabiłem, wysoki sądzie.Widziałem, co robili mojemu synowi i zabiłem ich.Tak jak pani zabija komary, tak samo ja zabiłem tych dwóch.Nie jest mi przykro.Cieszę się, że udało mi się ich wyeliminować".Ravaughan patrzył na wybałuszone oczy duszonego bandziora.Twarz ojca zmieniła się w monotonne oblicze Triculara.Teraz on ratował swoje dziecko.-Widzisz, co to za świat? - popłynął ciepły głos Triculara.- Pamiętasz tamten dzień? Zatem przypomnę ci jeszcze inny.Ravaughan znowu patrzył na swoje stopy.Tym razem w granatowych skarpetach i w białych, lekarskich klapkach.Drugi rok studiów.Kolejne zajęcia z anatomii.Sala pełna kawałów ludzkiego ciała.Dwie wielkie, jakby odrąbane ręce oplecione ciemnowiśniowymi mięśniami, wzdłuż których biegły wiązki wysuszonych, poskręcanych naczyń i nerwów.Rozpłatany korpus, na dnie którego pływała mętna ciecz, taka sama, jak w wielkich akwariach, w których zanurzono kilkanaście innych ludzkich fragmentów.Pomiędzy akwariami dwa rzędy krzeseł z siedzącymi studentami.I głos asystenta:- Co to jest? - wskazujący palec wbija się w pokręcone, sine, cuchnące formaliną mięso.- No, mów pan wreszcie co to jest? Ravaughan uśmiechnął się z trudem.- To chyba jest macica.- Za plecami asystenta kolega sięga do wysokiego akwarium, w którym pływają mózgi.W odróżnieniu od innych części ludzkiego ciała mózgi sprawiają dobre wrażenie.Są czyste, mają jasną, białożółtą barwę, bez wiszących strzępków czy resztek gnijącej materii.- Tak, to na pewno macica.Twarz asystenta zbliża się.Lekarz klinicysta miał dziury po ospie i czarny, hitlerowski wąsik [ Pobierz całość w formacie PDF ]