[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na szczęście Fitela nie oszukał - rozliczył się uczciwie.Miasto się Wilczarzowi nie podobało.Za wiele hałasu, za wiele biegających to tu, to tam ludzi, apod nogami zamiast miękkiej leśnej trawy - drewniany chodnik, na dwa łokcie usłany łupinamiorzechów.Boso nie da rady chodzić.Prażone orzeszki cieszyły się tutaj wielkim wzięciem i umałych, i u dużych - u kobiet, mężczyzn i dzieciarni.Wilczarz początkowo z niechęcią spozierał nasmakołyki, a potem nagle zmiękł i postanowił kupić garstkę - niech Neelith się ucieszy.Ludzie oglądali się za nim, mylili się, sądząc, że on nie zauważa ich spojrzeń.Solwenowieuważali Wenów za dzikusów i trochę nimi pogardzali w głębi duszy, a jednak zdziebko się ich bali.Poza oczy gadali, co im ślina na język przyniesie, lecz otwarcie nie mieli odwagi wyśmiewać.Dobre i to.Wenowie uważali Solwenów za flejtuchów i bezwstydników, którzy sprzeniewierzyli sięprawom przodków.Ciekawe było jeszcze i to, że żaden Solwen by nie ścierpiał, gdyby w jego obecności jakiśSegwan śmiał przyganiać Wenom.I Wen oberwałby wąsy każdemu obcemu, który poważyłby sięobrazić Solwenów.Oba plemiona pamiętały o więzach krwi i cokolwiek by się działo między nimi,to ich sprawy - swoje psy się gryzą, niech obcy się nie wtrąca.Język Wenów i Solwenów był niemal identyczny.Tylko tutaj, w Haliradzie na schody mówilischodki, na koguta - kur, a na kołczan - sak.Jakoś tak dziwnie, ale zrozumieć można.Gorzej, że wspólne słowa wymawiali inaczej, miękko. Mlieko" mówili albo czisto" i marszczyli brwi, kiedy słyszeli twardą wymowę Wenów.Wilczarz zaswój sposób mówienia poszedłby na katorgę jeszcze raz.Miasto położone było pomiędzy zatoczką, do której przytuliła się hałaśliwa przystań, ikamienistym wzgórzem, na którym wznosił się zamek, zwany ustroniem.W zamku mieszkał wrazze swą drużyną knez Gluzd.Poza kneziem w mieście była jeszcze rada starców.Radzie podlegałastraż, która pilnowała porządku w Haliradzie.Ulice biegły ku niebieskiemu morzu, leniwie kołyszącemu się w rytm fal.W oddali majaczyłyskąpane w lekkiej mgle lesiste garby wysepek.Te najdalsze wyglądały tak, jak gdyby wisiały nadwodą, nie dotykając własnego odbicia.Miejscowi czarownicy tłumaczyli ten widok raz jako dobry, araz jako zły omen - w zależności od pozycji gwiazd na niebie.Od morza niosło zapachwodorostów, ryb i smolnych szczap.i jeszcze czegoś, co kazało myśleć o dalekich krainach i ob-cym niebie.Wilczarz lubił morze.Bardziej niż morze kochał tylko lasy w swych rodzinnychstronach.Im bliżej przystani, tym więcej typów ludzkich mijał na swej drodze.Niektórych rozpoznawał odrazu po kolorze skóry, języku i ubiorach, innych widział po raz pierwszy w życiu.Tutaj, przy ujściuZwiątyni, gdzie spotykają się szlaki, handel zawsze kwitł - powiadają, że od początku świata.W dolnym mieście ulice były wymoszczone o wiele lepiej od tych na skraju miasta.Na ciasnoubitych odrzynkach położono gładkie deski.Nie było też łupin - tu ulice zamiatano.Wilczarzniewzruszenie szedł przed siebie, stąpając przez rozkrzyczane ludzkie morze złożone z wieluplemion, mówiące wieloma językami.Teraz marzył o tym, żeby znalezć się gdzieś na brzeguleśnego jeziora i grzać ręce przy ciepłym ogniu.Tam przynajmniej nikt nie wrzeszczałby mu prostow ucho, zachwalając swój towar.Kramy, karczmy i warsztaty stały ciasno jeden obok drugiego.Wilczarz popatrywał na sklepiki irozmyślał, dlaczego Aptachar wysłał go w takie miejsce - to jasne, że rzemieślnicy naprzedmieściach policzyliby za robotę o wiele taniej.Segwan szczegółowo objaśnił mu, jak dojść,ale Wilczarz, który nie lubił miast, czuł się tu niepewnie.I prędzej by zawrócił, niż zacząłrozpytywać ludzi o drogę.Jeszcze tego brakowało, żeby jakiś Solwen z uśmieszkiem na licuzaczął tłumaczyć jak wiejskiemu matołkowi, gdzie znajduje się pracownia starego Warocha.Wreszcie z wielką ulgą wśród otaczającej go pstrokacizny dostrzegł poszukiwany szyld -czerwona tarcza i pusta pochwa obok niej.Pchnął drzwi i wszedł do środka.Ileż trudu gokosztowało, by nauczyć się wchodzić pod dach obcych ludzi ot tak, jak teraz - bez zaproszeniaprzestępować świętą granicę progu.Cóż, życie nauczyło.Gdzieś w środku domostwa odezwał się dzwoneczek, na spotkanie gościa wyszedł, lekkoutykając, gospodarz - ponury stary Segwan.Wilczarzowi wystarczyło jedno spojrzenie, byodgadnąć, że jest wdowcem.Zza pleców mistrza wyglądał ciekawski bystrooki chłopaczek [ Pobierz całość w formacie PDF ]