[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ich ognisko miało wysoki płomień, a nasza latarnia daje mały blask.— Kiedy go ujrzą, będą sądzili, że to gwiazda?— Bez wątpienia.Ale dam im znak.Kazał wypuścić kilka rakiet.Rozkaz wykonano, ale sygnał nie został rozpoznany.— Nie zauważyli nas — rzekł kapitan.— Gdyby spostrzegli, na pewno powtórnie rozpaliliby ognisko.Będziemy musieli zaczekać do jutra.— Kto to wytrzyma?! — zniecierpliwił się hrabia.— Czy nie możemy popłynąć pełną parą?— Nie.Wyspę, której szukamy, otaczają niebezpieczne rafy.Wieje teraz łagodny wietrzyk, od zachodu ku wschodowi.Niechaj nas niesie, a o świcie zobaczymy, co dalej.To stwierdzenie nie zadowoliło hrabiego.— A może damy strzał armatni, kapitanie.— Nie radziłbym.Jeżeli to nie ta wyspa, musimy zakładać, że mieszkają tam dzicy.Ze strachu przed strzałami gotowi się ukryć.A gdy o świcie ich zaskoczymy, może dowiemy się czegoś, co nam się przyda.— A jeżeli to wyspa naszych przyjaciół?— W takim razie strzelaniną zakłócimy tylko sen tych biedaków.Upływał kwadrans za kwadransem.Na próżno Wagner prosił hrabiego, by udał się na spoczynek.Starzec chodził po pokładzie tam i z powrotem.Minuty zdawały mu się godzinami, godziny dniami.Nad ranem obserwator statku ostrzegł:— Rafy na prawo!Statek skręcił w lewo, zostawiając przeszkodę po prawej stronie.Wkrótce zaczęło szarzeć na wschodzie.Już można było rozpoznać zarysy wyspy otoczonej koralowymi rafami, wśród których, jak się zdawało, prowadziła jedna tylko droga.Morze było tak spokojne, że przebyto je bez trudności.Teraz już dokładnie widzieli wyspę.Krzewy rosły w szeregach tak regularnych, jakby je posadziła ręka człowieka.Ale mimo że wytężali wzrok, nie dostrzegli ani śladu siedzib ludzkich.Hrabia wszedł na mostek kapitański.— I co pan sądzi? — zapytał.Głos jego drżał ze wzruszenia, mimo że starał się opanować.Wagner spojrzał na niego serdecznie.— Jesteśmy u celu, don Fernando — powiedział ciepło.— Naprawdę? Jest pan tego pewien?— Pst! Zbudzi pan seniorę.— Dlaczego ma spać?— Chcę jej zrobić niespodziankę.Niech zobaczy swych towarzyszy na pokładzie, gdy się obudzi.— Na jakiej podstawie przypuszcza pan, że to poszukiwana przez nas wyspa?— Wygląda tak, jak ją seniora Emma opisała.A doktor Sternau to dobry żeglarz.Mimo braku przyrządów podał położenie wyspy zupełnie dokładnie.Powinienem był odszukać ją wcześniej.— Nie widzę domów.— Leżą za wzgórzem, które chroni przed burzami.Zarzućmy kotwicę i podpłyńmy łodzią.Mieszkańcy wysepki śpią jeszcze z pewnością.Kapitan zbudził połowę załogi.Wykonywano jego rozkazy, starając się zachować ciszę.Wagner wsiadł z hrabią i czterema wioślarzami do łodzi.Marynarze znali cel podróży, toteż byli ciekawi, czy istotnie przybijają do poszukiwanej wyspy.Łódź zręcznie omijała rafy.Szczęśliwie dotarli do brzegu i przycumowali szalupę.Wioślarze pozostali, kapitan zaś i hrabia ruszyli ostrożnie naprzód.Obszedłszy wzgórze, ujrzeli szereg niskich chat, zbudowanych z ziemi i gałęzi.W otworach wejściowych wisiały skóry.Wokół chat spostrzegli przedmioty o niewiadomym przeznaczeniu.Krzewy przeważnie pozbawione były gałęzi, co oznaczało, że mieszkańcy wyspy chcą wyhodować mocne pnie, aby zbudować z nich tratwę.Ale zauważyli jeszcze coś.Na wprost nich, obok ostatniego krzaka, stał ktoś niezwykle wysoki, o bardzo szerokich barach.Bluza i spodnie, które miał na sobie, uszyte były ze skórek króliczych.Nogi tkwiły w sandałach, głowę okrywał kapelusz, upleciony zapewne z jakiejś trawy.Gęsta, piękna broda sięgała poniżej piersi.Ciemne włosy spływały z pleców.Mężczyzna twarz miał pooraną zmarszczkami, ale szlachetną.Z głęboko osadzonych oczu, skierowanych ku wschodzącej jutrzence, biła wielka siła ducha.Był to Sternau.O czym myślał ten człowiek? Jakie uczucia go przepełniały?Tam na wschodzie, gdzie wstawała jutrzenka nowego dnia, leżała Ameryka, a za nią daleko ojczyzna, w której żyli wszyscy mu najbliżsi: matka, siostra, żona.A może już nie żyją? Może umarli z rozpaczy i tęsknoty? Tutaj, na wyspie, przez długie, długie lata wychodził co rano ze swej chaty i modlił się gorąco.I teraz ukląkł.Nie zauważył przybyszów, którzy stali z boku, ukryci w zaroślach; nie mógł też zobaczyć statku, ponieważ zasłaniało go wzgórze [ Pobierz całość w formacie PDF ]