RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Boleć go to musiało istotnie, bo i teraz ręką powiódł po czole, a wzrokiem już znowu nierozgniewanym, lecz rozżalonym, twarz ojca mijając, kędyś daleko patrzał.Ale u Benedyktazdziwienie przytłumiło wszystkie uczucia inne, nawet gniew. Patrzcie, jaki mi sędzia!  z ironią wymówił. Jeszcze ci nie pora.*K o l i g a t k a - osoba spokrewniona z zamożnymi i wpływowymi rodzinami szlacheckimi.120  Pora, ojcze  popędliwie przerwał młody chłopak  zawsze jest pora i widzieć, i mówićprawdę.Młody jestem, ale właśnie dlatego czuję się w prawie sądzić tych, których sposóbmyślenia, życie, wszystko znajduje się w przeciwieństwie absolutnym ze wszystkimi ideałamimłodego, lepszego, mojego świata!O rzeczach takich, jak ideały, lepsze światy itp., Benedykt od tak już dawna nie myślał, niemówił i nie słyszał, że i teraz ominęły one organy jego słuchu, żadnego na nich nie czyniącwrażenia.Głęboko w zamian dziwiło go i oburzało to, co syn jego powiedział o Darzeckim i onim samym.Szwagra przywykł lubić i szanować nie pytając wcale, za co lubi go i szanuje; byłwdzięcznym mu istotnie za wieloletnie nieupominanie się o wypłacenie długu; na koniec,obejście się Darzeckiego, jego wykwintność, koligacje, sam nawet sposób mówieniaimponowały mu nieco bez własnej o tym jego wiedzy.Wszystko to było przyczyną, dla którejwobec słów syna czuł przede wszystkim zdziwienie.Był przecież i rozgniewanym. Raczysz więc mieć mi za złe  zaczął  że byłem uprzejmym dla człowieka, któryuszczęśliwia moją siostrę i mnie wyświadczał dotąd ważną przysługę? Nie uprzejmym, ojcze  z cicha poprawił Witold  ale nadskakującym, pokornym! Głupiś  rzucił Benedykt, którego jednak posępne zrenice zmąciły się przy słowach syna ina chwilę utkwiły w ziemi  alboż ty znasz życie i jego konieczności? Zapewne, może zDarzeckim obchodzę się trochę.trochę inaczej niż z innymi, ależ on prawie los nas wszystkichw rękach swoich trzyma.Zresztą szanuję go istotnie. Za co?  bystro w same oczy ojca patrząc zapytał Witold.Było to pytanie, którego Benedykt sam sobie nie zadał był nigdy i które dlatego właśniesprawiło mu wielką przykrość. Jak to za co? co za co? jakie za co? Choćby za to, że jest dobrym mężem i ojcem i interesyswoje dobrze prowadzi! Czy jesteś pewnym, ojcze, że choć to jedno dobrze czyni? A też oranżerie, wojaże, paryskiefortepiany, stosunki z tym kapitalistą i za-chwia-nie rów-no-wa-gi.Ostatnie wyrazy młody chłopak wymówił z tak wybornym naśladowaniem układu ust iakcentu mowy Darzeckiego, że Benedykt odwrócił się na chwilę, by ukryć śmiech mimo woliwybiegający mu na usta.Bardzo jednak poważnie i z powracającym gniewem odrzucił: Głupiś! co ty tam znasz się na tym! Dlaczegóż przynajmniej kuzynek swoich bawić się niestarałeś? One chyba żadnych jeszcze ciężkich grzechów nie popełniły, za które czułbyś się wprawie wysyłać je do piekła? One same, mój ojcze, są całe jednym grzechem przeciw zdrowemu rozsądkowi i postępowikobiet popełnionym.z wybuchającym na nowo zapałem zaczął Witold. To są, mój ojcze,konsumentki, które z pewnością nic nigdy dla cywilizacji nie wyprodukują.Co ten stary kołek wpłocie prawił o cywilizacji, fałszem jest i potwarzą na cywilizację rzucaną.Córki jego nie sąucywilizowane kobiety, ale światowe sroki, które w swoich ptasich główkach dwóchucywilizowanych myśli nie mają, choć czasem o literaturze i muzyce mówią. Witold!  zawołał Benedykt  nie pluć mi tak na krewnych!Ale chłopak tego wykrzyku ojca może nawet nie słyszał.Po czole przepływały mu rumieńce izwilgotniały oczy. Siostra moja na tej samej znajduje się drodze  coraz prędzej i zapalczywiej mówił.Dawno już, mój ojcze, mówić z tobą chciałem o niej; ale wahałem się.nie śmiałem.Terazpowiem.To mój obowiązek i moje prawo.Jestem jej bratem i kochaliśmy się od dzieciństwa.Kierujecie ją na lalkę, na taką samą światową srokę. Witold! Tak, mój ojcze, na lalkę i światową srokę, która jeszcze od ziemi zaledwie odrosła, a już jejw głowie pantofle i posągi! Pantofle i posągi! Oto uczucia i myśli, na których gruncie wzrastaprzyszła kobieta i obywatelka.121  Witold! Tak, mój ojcze! Marnujecie mi siostrę i to mię boli, bo nie jest ona ani złą, ani głupią, aletakie niestosowne do ducha czasu wychowanie, takie przykłady zrobią ją najpewniej, jeżeli niezupełnie złą, to przynajmniej głupią sroką, gęsią, papugą. Witold! Milcz!Tym razem wykrzyk był tak namiętny i głośny, że młody człowiek umilkł. Milcz! milcz! milcz, błaznie!  coraz namiętniej powtarzał Korczyński i z oczu ciskałbłyskawice.Długo nic więcej przemówić nie mógł, aż na koniec zdławionym głosem rzucił: Jesteś złym i zarozumiałym chłopcem, który nic nie szanuje i nikogo nie kocha.Nikogo niekochasz i wszystkich krytykujesz, krewnych, siostry, nawet ojca.ojca, który jednak ciebie.wtobie.no! cóż robić?.Niech jeszcze i to.I prędko odwróciwszy się, szerokim krokiem wyszedł z salonu.Witold pozostał jakby domiejsca przykuty, bardzo blady, z zagryzioną wargą i gorejącym wzrokiem.Dwa wybuchliwetemperamenty, dwie rozdrażnione dusze: ojca i syna, starły się z sobą i scenę tę wykrzesały.Bylibardzo do siebie podobni, a podobieństwo to stało się jedną z przyczyn gwałtowności starcia,przygotowującego się zresztą od kilku tygodni.Od kilku tygodni, od pierwszego prawie dniaprzyjazdu Witolda do domu po dwuletniej w nim niebytności, syn spostrzegał w ojcu i wojcowskim domu mnóstwo rzeczy, które dawniej wcale go nie raziły, a teraz kłuły w oczy, wserce i w mózg; ojciec zaś uczuwał ze strony syna przymus, przemilczenia, chłód.Teraz gorzkauraza, którą w dumnego chłopca uderzyły krzyki i obelżywe słowa ojcowskie, mieniła się napobladłej jego twarzy z wyrazem gryzącego żalu.Widział dobrze, że w oczach odwracającegosię od niego ojca zamigotały łzy.Uraza jednak przemogła. Milczeć!  przez zaciśnięte zęby zawołał  dobrze! o, pewno, że będę milczał i na takieubliżenia nie narażę się już nigdy.Ale w tej samej chwili, innym znowu uczuciem zdjęty, rzucił się ku drzwiom i bez tchuprawie na ganek wypadł.Zobaczył ojca na konia wsiadającego i zbiegłszy ze wschodów ganku,tuż prawie przy koniu stanął: Mój ojcze! może wezmiesz zamiast czapki swój kapelusz z szerokimi brzegami, bo słońcedziś bardzo dopieka.Nie podnosząc schylonej twarzy, z której długie wąsy aż na surdut mu spadały, i na syna niepatrząc, Benedykt krótko ofuknął: Idz precz!I w tejże chwili ku bramie dziedzińca pocwałował.Wybornym był jezdzcem; wysoki, silny, zgrzbietem końskim jakby zrośnięty, pomimo ciężkości swej pięknie na koniu wyglądał.Niegdyś,w dziecinnych i pacholęcych swych latach, Witold zachwycał się widokiem siedzącego na koniuojca.Uwielbiał go on wtedy więcej jeszcze niż zwykle i pragnął stać się do niego podobnym.Ale dziś dalekim był bardzo od poetyzowania tej postaci, która na domowym, lecz zgrabnymwierzchowcu z siłą i mimowiedną fantazją osadzona, miała w sobie istotnie jakąś szlachetną,dzielną, z błękitnych mgieł przeszłości wyłaniającą się rycerskość [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl