RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czyżby w grę wchodziły te stare, połamane graty walające się po pokojach?Natanielowi zapewne ścierpły nogi od długiego klęczenia.Spróbował zmienić pozycje.Ledwie drgnął, a już na dół poczęło prószyć trocinami i tynkiem.Ci na dole zaklęli, bo któremuś napadało za kołnierz.– Myszy na górze harcują – pisnął Szczurek– A wiesz, że w tym dworze straszy?– Bzdurzysz!.– Prawdę mówię.Słowo honoru – przysięgał Bach Majonosy.– Tu jest feralne miejsce.Od końca wojny nikt tu nie chce mieszkać, ludzie omijają dwór jak zarazę.Regularnie, co dwa lata, znajdują tutaj trupa.Zawsze koło Nowego Roku.– Co ty bajdurzysz?– No tak.To znaczy, nie wiadomo, czy akurat tutaj popełniane są morderstwa, ale tutaj były trupy.– Bzdurzysz!– W gazetach pisali.– A co to za trupy? Męskie, kobiece?– Różnie.Raz była kobieta, młoda.Kilka razy mężczyźni.I tak co dwa lata.Nikt trupów nie rozpoznał, nietutejsze.Nataniel znowu się poruszył i na dół sypnęło kurzem i trocinami, złoczyńcy zamilkli nadsłuchując.Szczurek zapytał niepewnie:– A kiedy ostatni raz trupa znaleźli?– O, będzie już dwa lata – odparł pogodnie Bach Majonosy.„Straszy go, celowo go straszy” – doszedłem do wniosku.– Dzisiaj jest dwudziesty ósmy grudnia.– mruknął wreszcie Bach Majonosy.„Uważaj, bo przeholujesz i przestanie ci wierzyć” – strofowałem go w duchu.– Trupy leżały zawsze w sieni, obok kuchni.Głowy miały ucięte – uzupełnił ponuro.Wtem rozległ się wielki trzask.Kłąb kurzu i pyłu uderzył mi w oczy.Nataniel wrzasnął: „Oooooo.” Załomotało i spadł na dół.Znowu załomotało.Poderwałem się ze skrzyni.Co teraz będzie?W dole ciągle coś głucho dudniło, jakby ktoś biegł ciężko po podłodze.Ktoś krzyczał, ktoś jęczał.Zaskrzypiał zawias w sieni.I jeszcze chwila łomotu.Trzask, tupot! Skrzyp zawiasu! I cisza.Po omacku odnalazłem drabinę i zlazłem do sieni.– Natanielu! Natanielu!.– nawoływałem.Za ścianą rozległo się szuranie.Coś stuknęło.– Tomasz? Chodźże tutaj – usłyszałem spokojny głos mistrza.Świecąc zapałkami znalazłem drzwi do kuchni.Było w niej jaśniej, bo na parapecie leżała paląca się latarka.Tamci uciekli.Na środku kuchni – wśród połamanych sprzętów i gruzów, obok dwóch szpachli stał spokojnie Nataniel i otrzepywał z kurzu swoje piękne futro.– Czy nie sądzisz, że spadając ze strychu musiałem być śmieszny? – zapytał z niepokojem w głosie.– Zląkłem się o ciebie.– Nawet nogi nie złamałem.Zaledwie kolana i łokieć potłukłem.Uff, booli!.– skrzywił się obmacując swoje kości.Roześmiałem się.Mistrz z ubolewaniem pokiwał głową.– No tak, rozumiem.Byłem śmieszny.Gdybym zabił się, być może uznałbyś to za tragiczne.Ponieważ nie zrobiłem sobie żadnej krzywdy, drwisz sobie ze mnie.Tomaszu, zobaczysz, zemszczę się na tobie.– Ależ to nie z ciebie się śmieję, Natanielu! – aż giąłem się od chichotu.– Po prostu wyobraziłem sobie miny zbójów.No, mieli chyba pietra.Myśleli, że to ów straszliwy morderca wali się im na głowy; że za chwilę będą leżeli pomordowani w sień! Nowy Rok blisko, ha, ha.Spójrz, nawet wódkę zostawili! Tylko, że się wylała.Gdy minął mi atak śmiechu, zapytałem mistrza:– Czy możesz mi zdradzić, dlaczego spadając tak dziwnie zawyłeś „Oooooo.”?– Żeby ich przerazić – odparł Nataniel po krótkim namyśle.– Naprawdę? – zapytałem z niedowierzaniem.Mistrz udał, że nie dosłyszał.Dokończył otrzepywania futra, zabrał z okna latarkę i opuściliśmy „straszny dwór”.Noc trwała zimna, ciemna, bezksiężycowa.Nad fosą czekała nas przykra niespodzianka.Uciekający zrzucili z mostku deski, żeby uniemożliwić pogoń.Leżały o trzy metry od nas – tyleż metrów szerokości miała fosa – widzieliśmy je wyraźnie w blasku latarki, ale dosięgnąć ich nie było sposobu.Krążyliśmy brzegiem wysepki jak wiewiórki w kole, szukając wyjścia z matni.Wreszcie Nataniel zawyrokował nie bez pewnej satysfakcji;– Od upadku boli mnie całe ciało.Jestem potłuczony, ranny, kaleka.Ty zaś, Tomaszu.–.posiadasz wehikuł, który dzięki temu, że twój mistrz, oszczędza swego cadillaca, dowiózł nas tutaj.I teraz, jako że ma zdolności amfibii, przewiezie nas suchą nogą przez ten marny rowek dokończyłem, gdy już wystarczająco nacieszyłem się rozpaczą Nataniela.Ten chrząknął z niejaką skruchą i podreptał w stronę kryjącej mój pojazd sterty siana.ROZDZIAŁ SIÓDMYDO PRZEKLĘTNIKA · AUTOSTOPOWICZKA · ZASPY I „AWARIE” · W RUINACH MŁYNA · CZARNA MILADY · WRÓŻBY I KŁAMSTWA · SEN SPRAWIEDLIWEGO · KLEJNOT W POPIELEW kilka dni po Nowym Roku ogarnęła mnie chętka oderwania się od żmudnej pracy umysłowej i wyruszenia gdzieś przed siebie.Pomyślałem, że może odwiedzę Przeklętnik, a potem zajrzę do Urwisów, aby dowiedzieć się, czy nie wpadło im w oko coś nowego związanego ze śmiercią profesora.Śnieg walił prawie nieprzerwanie od tygodnia i większość dróg była nieprzejezdna, jednak ufny w potężną moc silnika mego wehikułu i możliwość przełączenia napędu na cztery koła nie obawiałem się zasp.Z początku zamierzałem zaproponować mistrzowi, aby mi towarzyszył.Zrezygnowałem jednak, słusznie mniemając, że raczej będzie mi przeszkodą niż pomocą.Pojechałem więc sam piątego stycznia, zaraz po południu.Nie minęło wiele kilometrów od Warszawy, gdy zdałem sobie sprawę, że moja wyprawa, niby śladami profesora Pronobisa, jest ucieczką przed myślami o nim i o jego śmierci.Bo cóż mogłem odkryć w Przeklętniku, gdy już teraz zapadał zmrok, a śnieżyca powróciła z jeszcze większą siłą?„Ee, co tam, przenocuję najwyżej u któregoś z Urwisów w Sulejowie i może naprawdę dowiem się czegoś ciekawego!” – pomyślałem wjeżdżając do Piotrkowa Trybunalskiego.Przy skręcie na Kielce wyskoczyło z bocznej uliczki jakieś ciemne, trudne do zidentyfikowania auto, peugeot czy volvo, i wymuszając pierwszeństwo pomknęło w poślizgu przede mną.„Ciekawe, jak daleko się zapędzisz?” – zaśmiałem się, wspominając, ile mijałem takich eleganckich aut ugrzęzłych w zaspach, które mój wehikuł zaznaczył tylko niewielkim zmniejszeniem prędkości.Zaczęły się lasy, a wraz z nimi większe zaspy, ale tamtego samochodu nie było widać.Zwolniłem nagle, bo w świetle reflektorów dostrzegłem okutaną w chustę kobietę, rozpaczliwie wymachującą ręką.– A nie podwiózłby mnie pan? Z Sadyby od siostry idę, a tu ani pekaesu, ani żadnego auta! – krzyknęła, gdy tylko uchyliłem okienka.Głos miała dźwięczny, młody.– Dokąd panią podwieźć? – spytałem jak najuprzejmiej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl