RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zamierzałem zrobić coś cał­kiem innego! Trudno, stało się! Sknociłem!"Chwycił człowieka za kark i dał mu kopniaka: “Ruszaj no! Jesteś zdolny tylko do płodzenia nowych prosiaków! Ziemia należy do ciebie, więc zmykaj! Raz, dwa — i już cię nie ma!"Ale człowiek, wyobraź sobie, wcale nie uważał się za wieprza.Ubrał się w miękki kapelusz, zarzucił niedbale na ramiona marynarkę, włożył spodnie z dobrze zaprasowanym kantem i tureckie bambosze z czerwonym pom­ponem.Za pas zatknął sztylet — zapewne dostał go od diabła — z napisem: “Pożrę cię!"To był właśnie człowiek.Bóg podał mu rękę do ucało­wania, a on podkręcił wąsa i powiada: “Ustąp, dziadku, z przejścia".Zorba przerwał, widząc, że skręcam się ze śmiechu.Spochmurniał.— Nie śmiej się — rzekł.— Tak było naprawdę!— Skąd wiesz?— Czuję, że tak było.Zresztą ja bym to samo zrobił na miejscu Adama.Daję głowę, że Adam nie był inny.A ty nie powinieneś wierzyć we wszystko, co ci opowia­dają książki.Mnie powinieneś wierzyć!Wyciągnął łapsko i nie czekając odpowiedzi, zaczął grać na santuri.Trzymałem wciąż w ręku pachnący list Zorby, ozdo­biony sercem przebitym strzałą, i wspominałem przeży­te wspólnie chwile, czując niemal jego obecność.Przy boku Zorby czas miał nowy urok, przestawał być suchym następstwem wydarzeń lub — jak w moim przypadku — filozoficznym zagadnieniem nie do rozwiązania; przeciekał niby ciepły, drobnoziarnisty piasek miedzy moimi palca­mi, łachocąc je lekko.— Bądź błogosławiony, Zorbo — szepnąłem.— Przecież to ty oblekłeś w żywe, ciepłe ciało wszystkie abstrakcyjne pojęcia, które przyprawiały mnie swym chłodem o drże­nie.Gdy ciebie nie ma, znów ogarnia mnie ziąb.Wziąłem kartkę papieru i przywoławszy jakiegoś robot­nika, kazałem mu niezwłocznie wysłać telegram:“Wracaj natychmiast".14.W sobotę pierwszego marca po południu pisałem, stojąc oparty o nadmorską skałę.Ujrzałem dziś pierwszą jas­kółkę i ogarnęła mnie radość, bez oporu spływały na papier słowa odczyniające urok Buddy.Moja walka z nim tra­ciła na gwałtowności.Przestałem się tak desperacko śpie­szyć, bo byłem już pewny, że się wyzwolę.Nagle usłyszałem odgłos kroków na żwirze i podnio­słem głowę.Ujrzałem naszą starą syrenę, wystrojoną jak fregata w pełni gali.Biegła zdyszana i wyglądała tak, jakby ją coś zaniepokoiło.— Czy jest list? — zawołała pełnym lęku głosem.— Jest! — odparłem ze śmiechem i wyszedłem na jej spotkanie.— Przesyła ci pozdrowienia, pisze, że wspo­mina cię dniem i nocą, i twierdzi, że nie może jeść ani spać, że nie wytrzymuje rozłąki.— I nic więcej nie pisze? — pytała ta biedna kobieta, chwytając ustami powietrze.Zrobiło mi się jej żal.Wyjąłem z kieszeni list i udałem, że czytam.Stara syrena aż otwarła bezzębne usta, jej małe oczka rozbłysły, słuchała z zapartym tchem.Ponieważ gubiłem wątek, zachowywałem się tak, jak­bym nie mógł chwilami odcyfrować pisma Zorby.— Wczoraj poszedłem, szefie, do garkuchni.Byłem bardzo głodny.Nagle patrzę, a tu wchodzi śliczna jak nimfa dziewczyna.Boże, jaka ona podobna do mojej Bubuliny! Od razu łzy trysnęły mi z oczu jak fontanna, a gardło ścisnął kurcz, tak że nie mogłem nic przełknąć! Wstałem, zapłaciłem i wyszedłem.I ja, człowiek, który rzadko pamięta o istnieniu świętych, doznałem tak sil­nej potrzeby, aby dać ujście radosnym uczuciom, że po­biegłem do kościoła świętego Minasa zapalić świecę przed jego ołtarzem.“Święty Minasie! — modliłem się.— Spraw, bym otrzymał dobre wieści od mego ukochanego anioła! Spraw, abyśmy połączyli już wkrótce swe skrzydła".— Hi! Hi! Hi! — zaśmiała się zapłoniona pani Hortensja.— Czemu się śmiejesz, kobieto? — spytałem, chcąc zyskać na czasie, by wymyślić nowe łgarstwa.— Czemu się śmiejesz? Mnie się raczej zbiera na płacz.— Gdybyś wiedział.Gdybyś wiedział.— chichotała.— O czym?— Skrzydła!.Ten łobuz skrzydłami nazywa nogi.Mó­wi na nie tak zawsze, kiedy jesteśmy sam na sam.“Po­łączmy — powiada — nasze skrzydła".Hi! Hi! Hi!— Posłuchaj dalej, moja miła, a osłupiejesz z wraże­nia.Odwróciłem stronicę, udając znów, że czytam:— Dzisiaj przechodziłem obok zakładu fryzjerskiego, fryzjer właśnie wylewał miskę mydlin, cała ulica zapach­niała.Znów mi to przypomniało moją Bubulinę i zapła­kałem.Nie zniosę dłużej, szefie, tej rozłąki.Zwariuję.Popatrz, nawet poezje układam.Przedwczoraj, gdy nie mogłem spać, siadłem i napisałem dla niej wiersz.Prze­czytaj jej to, proszę, niech się przekona, jak cierpię:Gdybyśmy się, miła, spotkali obojeNa ścieżce, co mieści nasze niepokoje!Choćbym w kawałeczki został posiekany,To i tak bym przybiegł do mojej kochanej.Madame Hortensja, rozmarzona, przymykała oczy i słu­chała całym sercem, wniebowzięta.Rozwiązała nawet wstążkę, ukrywającą zmarszczki na szyi.Uśmiechała się milcząco.Widać było, że jej myśli bujają gdzieś bardzo daleko z wiatrem, radosne i szczęśliwe.Marzec, świeża trawa, żółte i purpurowe kwiaty, przej­rzyste wody i igrające na nich białe i czarne łabędzie — białe to łabędzice, czarne to łabędzie.Wokół wielkich błękitnych muren wiją się w wodzie długie żółte węże, a pani Hortensja ma znowu czternaście lat, tańczy na wschodnich dywanach w Aleksandrii, Bejrucie, Smyrnie, Konstantynopolu, a wreszcie na lśniących pokładach okrę­tów u brzegów Krety.Nie pamiętała już wszystkiego, była jednak tak wzru­szona, że od westchnienia, jakie wydarło jej się z piersi, zadrżało wybrzeże.Nagle podczas jej tańca morze pokrywa się okrętami o złoconych dziobach.Na ich pokładach widnieją różno­kolorowe namioty, a nad nimi powiewają jedwabne flagi.Z namiotów wychodzą panowie w czerwonych fezach ze złotymi pomponami.Bogaci starzy bejowie idą korowo­dem, wyciągając ręce pełne darów, a za nimi ich melancholijni synowie o twarzach jeszcze bez zarostu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl