[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mierzył w jej nogi, uchyliła się nagłym skokiem, sparowała, lewa ręka zmieniła chwyt, z „góry” na „dół”, prawa wykonała zwód „góra, dół, góra”, mięciutki cios w szyję.Uniknął! Właściwie tylko szarpnął własną szyją, o mało nie łamiąc sam sobie karku.Zaatakował od dołu, Achaja zmieniła położenie kijów: lewy — góra, prawy — dół, skrzyżowała je, poczuła, że ma nowy skurcz, lewe przedramię, zablokowała jego kij, z całej siły kopnęła go w nogę i prawą ręką wymierzyła mocny, precyzyjny cios — znowu w szyję.Liczyła, że nie będzie się spodziewał powtórki.Spodziewał się! W czasie krótszym niż ćwierć oddechu leżała już na ziemi, mając jakieś pięć, sześć skurczów mięśni, w tym prawa łydka.Nie mogła już walczyć.Hekke, dysząc, nachylił się nad nią.— Dupa! Dupa! Dupa! — krzyknął.— Jesteś mistrzem! I wyżej już nie dojdziesz!Chwycił jej stopę i rozciągnął mięsień łydki.— Nigdy nie będziesz szermierzem natchnionym, dupo!!!Zaczął bić ją w bark, chcąc zlikwidować skurcz.Udało mu się dopiero po dłuższym czasie.Paznokciem oderwał od swojego kija długą drzazgę i wbijając ją w mięśnie dziewczyny, zlikwidował pozostałe skurcze.— Zanim tak naprawdę zaczniesz walczyć — sapnął — ciało odmawia ci posłuszeństwa.Bo za dużo myślisz — dłuższą chwilę uspokajał oddech.— Za długo walczysz.Czemu nie zabijesz mnie na samym początku?— Bo to ty jesteś.— dziewczyna syknęła z bólu, usiłując się wyprostować — szermierzem natchnionym.— Ach — splunął na piasek.— Więc to cię tak krępuje.Ze złością odrzucił kij i usiadł pod skałą, przeżuwając jakieś przekleństwa.Potem otarł pot z czoła i długo masował sobie twarz.— Słuchaj.— powiedział po dłuższej chwili.— Naprawdę jesteś mistrzem — jego ciche słowa ledwo wybijały się ponad szum rodzącego się wiatru zwiastującego burzę piaskową.— Dzięki pracy przy tych jebanych kamieniach jesteś naprawdę silna.Nie dałaś z siebie zrobić szmaty, ćwiczysz codziennie, Krótki pokazuje ci różne sztuczki i zwody, kształtuje twój umysł.Ale.Nie zostaniesz szermierzem natchnionym, jeśli nie.— wyraźnie zaklął w duchu.— Jeśli nie poświęcisz samej siebie.Już w tej chwili jest niewielu facetów na świecie, którzy mogliby cię zabić.Załatwisz większość tych, których zwą „mistrzami”, ale.— Ale Nolaan mnie zabije, tak? — spytała perfidnie, chcąc go zdenerwować.Hekke siedział spokojnie w tej samej pozycji co przedtem.Zdmuchnął z nosa jakiś niewidzialny pyłek.— Nolaan.— westchnął.— Wystarczy, że pierdnie w twojej obecności.I nikt już nie pozbiera twoich kości.— Pierdolona zaraza! — Achaja podniosła się wreszcie, sycząc z bólu.— Nikt w tym obozie już mi nie podskoczy.Dzisiaj gołymi rękami załatwiłam wariata z młotem, którego bał się nawet uzbrojony strażnik! Czego jeszcze chcesz? Sam mówiłeś, że nigdy stąd nie wyjdę.Żyję! Zabiję każdego psa, który się do mnie zbliży! Czego chcesz jeszcze?!!!Hekke przymknął oczy, zupełnie jak nauczyciel, który ma do czynienia z wyjątkowo tępym uczniem.— Szermierka nie ma nic wspólnego z zabijaniem — powiedział cicho.Jego słowa były ledwie słyszalne w podmuchach wzmagającego się wiatru.— Nolaan.o ile wiem, nigdy nikogo nie zabił.Nie tobie się z nim równać.Lepiej o tym w ogóle nie marzyć — podniósł opuszczoną głowę.— Szermujesz po to, żeby być najlepsza.Lepsza niż wszyscy.Lepsza od samej siebie.W każdej walce nie patrzysz na przeciwnika.Walczysz ze sobą.Tylko z sobą.Siebie masz pokonać.Nie przeciwnika — znowu opuścił głowę i milczał dłuższy czas.— Był nakaz na Viriona — podjął — Dwudziestu rycerzy Zakonu przyszło po jego głowę.Virion pijany, w burdelu.Ledwie podarte gacie miał na sobie.Rycerze wołali go, wiedząc, że nie ucieknie, że nie zaprzeczy legendzie.Śmiali się, krotochwile wykrzykiwali.Virion, chwiejąc się na nogach, zeszedł do nich, w brudnych gaciach, obrzygany, z mieczem jeno w ręku.Rycerze otoczyli go, szydzili, cześć mu odbierali.A on powiedział.„O! Dwadzieścia żywych trupów ze mnie szydzi.Cóż za czasy nastały, żeby trupy, miast na cmentarzu leżeć, ludzi nachodziły”.I wyciągnęli rycerze broń.Rycerze Zakonu! Najlepsi w mieczu.Najszybsi.Od dziecka szkoleni w szermierce, w znoszeniu bólu i ran, w pogardzie dla śmierci.I mówili: „Jeszcze słowem kąsasz? Nad własnym grobem?”.A Virion brudny, w gaciach samych.Kurwy w burdelu dalejże go lżyć i obśmiewać.A pachołkowie, czy to chcąc podlizać się Zakonowi, czy to respekt czując przed taką siłą, dalejże oblewać go pomyjami.Aż podszedł jeden z najmłodszych i z tyłu wylał mu zawartość spluwaczki na głowę.Virion odwrócił się i uśmiechnął.„Synu” — powiedział — „wydaje ci się, że wszystkie rzeczy ułożone na świecie.Że wszystko ustalone przez większych niż my.Ale nie ma przeznaczenia! Nie wszystko dzieje się tak, jak chcą możni, jak chcą Bogowie.Nie mówię tego, żebyś opowiadał wnukom.Chcę, żebyś wiedział, że nie ma przeznaczenia!” I odwrócił się.Kurwy lżyły go, parobkowie obrzucali śmieciami, rycerze ruszyli na niego.A on zabijał ich, jednego po drugim, jednego po drugim, jednego po drugim.Jak skończył, brudny, śmierdzący.ślizgając się we krwi podszedł do schodów.„Nie ma przeznaczenia” — powiedział do struchlałego chłopca [ Pobierz całość w formacie PDF ]