[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Widać wrażliwy był człowiek.— Mam polecenie do inżyniera Bolesławca.— Nie ma go tutaj.— A gdzie może być?— Pewno u siebie w mieszkaniu.— No, to.no, to do widzenia! — bąknął Wiktor.Nie miał już innego pragnienia, tylko jak najprędzej wrócić, toteż zmartwiał, gdy nagle usłyszał głos strażnika.— Czekaj no, mały.„Teraz mnie capnie” — pomyślał przerażony.Ale strażnik zapytał tylko:— Cóż to, zęby cię bolą? Powiedz matce, żeby szałwi zaparzyła.Stopa bąknął coś pod nosem i wykręcił się na pięcie.Posłyszał jeszcze, jak ów litościwy strażnik mówił do drugiego:— Biedny chłopak, jak to mu gębę wykrzywiło.— To nie od zębów — odparł drugi — on, zdaje się, nienormalny.— „Nienormalny, nienormalny” — mruczał urażony Wiktor, gdy znalazł się w bezpiecznej odległości — niech będzie nienormalny, ale dowiedziałem się, czego chciałem.Otarł spocone czoło, poprawił czapkę i pełnym godności krokiem podszedł do Karlika.— No i czego się dowiedziałeś?— Jest w domu.— W domu? — zdziwił się Karlik.— A to ptaszek! Dekuje się.Trzeba będzie zobaczyć, co on tam robi.Poszedłbyś? — zapytał nagle Wiktora.Stopa splunął z udaną obojętnością.Powodzenie pierwszej misji dodało mu pewności.— Mogę iść, wielkie co.— No to jazda.Tym razem Wiktor długo nie wracał.Karlik już się zaczął niepokoić, czy go nie spotkało nieszczęście, i chciał iść na zwiady, gdy usłyszał trzask suchych gałązek.Z zarośli wynurzył się zadyszany Wiktor.— No i co? — zapytał zaintrygowany Karlik.— Masz wiadomości?Wiktor skinął głową.— No to gadaj!— Zaraz, niech odsapnę.— Czemu tak biegłeś?— Gonili mnie.— Kto?— Zaraz wszystko opowiem.Byłem u Bolesławca.w pokoju.— Bujasz! — Karlik zerwał się na nogi.— Mówię ci.Zajrzałem do jednego pokoju, do drugiego.przez dziurkę.w trzecim drzwi były uchylone.Tam był Bolesławiec.— Co robił?— Spał.— Spał? — powtórzył zawiedziony Rudniok.— No, a co myślisz, że szpieg nie potrzebuje spać? Ho, ho, spał jak zabity! Chrapał, aż furczało.— No i co?— I wtedy jakaś gruba kobieta w fartuchu wyjrzała z drugiego pokoju i narobiła krzyku, że złodziej.No, to.no, to uciekłem.— Hm — mruknął Karlik nie wiedząc, jak się ustosunkować do tego postępku wywiadowcy.— No, w każdym razie to już jest coś.Będziemy czekać, aż wyjdzie z domu.— Znów czekać? — jęknął Wiktor.— Ładna zabawa!— Co?! — oburzył się Karlik.— Jeśli ty uważasz to za zabawę, no, to już nic nie mamy sobie do powiedzenia.Zmiataj!Wiktor kucając ssał jagodę jałowca.— A jak on będzie spał do rana?— To będziemy czekać do rana — odparł ostro Rudniok.Godzinę później Wiktor wstał i zaczął otrzepywać ubranie z igieł.— Idę — powiedział — do rana to możesz sobie czekać.Ja i tak dzisiaj dużo zrobiłem.Karlik przygryzł wargi.Nic nie powiedział, tylko obrócił się do niego plecami.Czy z takim szczeniakiem można w ogóle pracować? Nie potrafi zdobyć się na deka cierpliwości.A jakby tak w czasie wojny jakiś żołnierz otrzepał spodnie i powiedział: „Znudziło mi się czekać na nieprzyjaciela, wracam do domu.Czołem, trzymajcie się powietrza!”Karlik z oburzeniem cisnął szyszkę.Jednak poszedł, drań.Miejsce puste.Tylko poruszona gałązka chwieje się jeszcze.Niech sobie idzie.On, Rudniok, zostanie.Chociaż samemu to żadna przyjemność.Nie, samemu to w ogóle nie ma sensu.Zerwał się z ziemi.Trzeba Stopę zatrzymać choćby siłą.Podpisał przecież zobowiązanie.W tej samej chwili poruszyły się gwałtownie gałęzie i na polankę wpadł z powrotem Wiktor.— Idzie — szepnął podniecony.Karlik zatkał mu usta i pociągnął go za sobą na ziemię.Rzeczywiście, ścieżką przez lasek szedł krępy, grubawy osobnik w czapce i wiatrówce z bardzo wypchanymi kieszeniami.Karlik poznał go od razu.Tak, to Bolesławiec.Był tak pogrążony w swoich myślach, że nie zwrócił uwagi na chwiejące się podejrzanie gałązki, potrącone sekundę przedtem przez Wiktora.Kiedy zniknął za drzewami, Karlik dał znak i ostrożnie ruszyli za nim.Inżynier wyszedł na szosę i maszerował w kierunku Miedzianego Pola.Parę razy obrócił się, musiał nawet zauważyć chłopców, ale nie zmienił kroku.Może nie domyślał się, że go śledzą.Przeszedł przez wieś Miedziane Pole.Przy końcu wsi, gdzie prowadzono roboty wiertnicze, zatrzymał się i wymienił kilka słów z robotnikami.Potem ruszył dalej.„Gdzież on idzie, u licha — myśleli chłopcy — czyżby do Wilczkowa?”Nagle stanęli zdumieni.Bolesławiec skręcił do ostatniej chałupy stojącej samotnie kilkanaście metrów od drogi.— Popatrz, to przecież nasza chałupa! — szepnął przejęty Wiktor.Rzeczywiście, była to Stara Chałupa Wiktora, ta sama, z której się wiosną wyprowadzili.Bolesławiec przeskoczył dziurawy mostek na rowie przydrożnym, ominął kilka rudych kałuż na ścieżce i znikł za ciężkimi drzwiami.Zachowywał się tak pewnie i swobodnie, jakby nie pierwszy raz tu zaglądał.Lecz po co? Do kogo? Chałupa przecież nie była zamieszkana, pusta.Więc?Poczuli, że robi im się trochę zimno na plecach.— No, teraz widzisz.— wyjąkał Stopa nie bez satysfakcji.— A mówiłem ci, że wtedy w chałupie.to światło!.Karlik był wyraźnie speszony.— Słuchaj, Wiktor, on.on chyba widział, że szliśmy za nim.— Chy.chyba — szepnął Wiktor.— Nie.nie stójmy tak na widoku i.i zejdźmy lepiej do rowu.On ma na pewno rewolwer.Strzeli teraz przez okno i co?Karlika nie trzeba było zachęcać.Schronili się więc do rowu, nie spuszczając jednakże oka z chaty.— Może naumyślnie nas tu wywiódł, żeby się z nami rozprawić — szepnął Wiktor rozglądając się trwożliwie dokoła.Nie było nikogo.Najbliższa chałupa znajdowała się o ćwierć kilometra.Doskonałe miejsce do krwawych porachunków.— Ja.ja to myślę, że on mnie widział, jak do niego zajrzałem.— Przecież mówiłeś, że spał — zdenerwował się Karlik.— Zdaje mi się, że on tylko udawał — szepnął przerażony Wiktor.— Tak, na pewno udawał.Jedno oko miał na pół otwarte.— I ruszał powieką — dodał Rudniok.— Skąd wiesz? Naprawdę ruszał.Rudniok roześmiał się.Wiktor patrzył na niego zdziwiony, w pierwszej chwili nic nie rozumiał.Dopiero później połapał się, że Rudniok żartuje, i też się roześmiał.— Masz rację, chyba to wszystko mi się tylko zdawało — powiedział i już prawie przestał się bać.Rudniok odwrócił głowę.Ach, żeby Wiktor wiedział, jak mu się wcale nie chciało ani żartować, ani śmiać! Bo czy chce się śmiać, kiedy człowiekowi chodzą po krzyżu mrówki ze strachu? Najchętniej uciekłby z tego rowu, gdzie pieprz rośnie.Ale wie, że nie ucieknie.Będzie się śmiał i dowcipkował.Jeśli trzeba będzie, stanie nawet na rękach, żeby Wiktor myślał, że się wcale nie boi, i żeby on też zapomniał o strachu.— No, stary, do roboty — mruczy, jakby chodziło o najzwyklejszą rzecz pod słońcem, a nie o tropienie groźnego dywersanta.— Ty zostań tu i uważaj, żeby się Bolesławiec nie wymknął z chałupy, a ja.ja pójdę zobaczyć, co on tam robi.— Chcesz wejść do środka? — z twarzy Wiktora znikł uśmiech.— Tak.— Karlik, nie chodź, kropnie cię — przerażony Wiktor chwycił Karlika za marynarkę.— Le.lepiej obserwujmy stąd.Rudniok zobaczył, że Wiktor ma łzy w oczach.„Dobry chłopak” — pomyślał i utarł mokry nos, choć wcale nie miał kataru.— No, puść mnie — wydarł się stanowczo.Chwilę później czołgał się już szybko rowem pod mostek, gdzie zaczynała się ścieżka do chałupy.Tu rozejrzał się ostrożnie, a potem paroma susami dopadł do drzwi i.znikł w ciemnym wnętrzu [ Pobierz całość w formacie PDF ]