[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem ten wzór powtarzał się jeszcze dwa razy do ściany mgły.Nie ulegało więc wątpliwości, że nie jest to przypadek.Czym były te kopce? Grobami dawno zapomnianych władców lub kapłanów? Otaczała je aura minionych czasów, aura rzeczy, które zapadły się w ziemię, jak gdyby spoczywało na nich brzemię nie tylko upływających lat, ale całych stuleci.A może były to okryte ziemią szczątki budowli, ruiny jakiejś starożytnej fortecy?Wyglądało na to, że Oomark nasycił się, podszedł bowiem od krzaka, uklęknął i wytarł ręce w trawę.Wiechciem trawy starał się też zetrzeć sok z twarzy, choć bez większego powodzenia.Potem wstał, odwrócił się twarzą do pagórka i uniósł obie ręce.Trzymając je z rozwartymi i skierowanymi ku górze dłońmi, przemówił - z pewnością nie do mnie ani do latających i podskakujących stworzeń, które wciąż objadały jagody.- Dzięki ci, o Uśpiony, za hojnie zastawiony stół, za wspaniałą ucztę.Słowa brzmiały jak rytuał, jak inwokacja.Gdy już to powiedział, nie marudził, tylko podszedł do mnie, jak ktoś przygotowany do szybkiego działania.- Kim jest Uśpiony?Na twarzy Oomarka pojawił się wyraz zakłopotania.- Nie wiem - odparł, oglądając się na kopiec.- Ale powiedziałeś…- Powiedziałem, ponieważ jest to właściwe i stosowne.Przestań wciąż pytać i pytać, Kildo! Gdybyś zjadła, wiedziałabyś - nie musiałabyś pytać!- Tak, wiedziałabym, gdybym zjadła.Czy to właśnie dlatego ty wiesz, Oomark?- Chyba tak.Tak czy inaczej wiem, że tutaj dziękuje się Uśpionemu po jedzeniu.Lud zawsze dziękuje.Ruszył dalej, obierając trasę równoległą do szeregu pagórków.Minął drzewo z czerwonymi owocami i zbliżył się do tego z kiściami srebrnych kwiatów.- A co z tymi? - Cały czas starałam się wzbogacić moją wiedzę.- Tu jest więcej owoców…- Nie! - Odwrócił wzrok od purpurowych kuł.- Jeśli zjesz te umrzesz.Nie wszyscy Uśpieni są przyjaźnie nastawieni do Ludu.Nie jedz tych i nie dotykaj tamtych! - Wskazał na kwiaty.- Są równie niebezpieczne?Na jego twarzy znowu pojawił się wyraz zakłopotania.- Nie… nie w taki sam sposób.To znaczy… ci Uśpieni pomogliby Ludowi, gdyby to było możliwe, ale nie są w stanie tego zrobić.- Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się.- Naprawdę nie wiem, Kildo.Owoce są złe, ponieważ tamten Uśpiony nienawidzi nas.Ale kwiaty - ci Uśpieni nie są wystarczająco podobni do Ludu, żeby można ich było dotykać.Są zatem trzy rodzaje Uśpionych, wywnioskowałam - oferujący jagody dla pokrzepienia; niebezpieczni i źli; oraz ci zbyt niepodobni do mieszkańców, żeby nawiązywać z nimi kontakt.A może moja wyobraźnia płatała mi figle, może dostrzegałam zbyt wiele w tym, co widziałam i słyszałam od Oomarka?Gdy mijaliśmy pagórek ze srebrnym drzewem, jego kwiatowe pęki i długie, wstęgowate liście zafalowały.Poruszały się tak, jakby targał nimi silny wiatr.Jednak drzewa przy sąsiednich pagórkach stały spokojnie.W końcu porywy wichury złamały cienka gałązkę, uginającą się pod ciężarem kwietnego pęku.Nie spadła, lecz zawirowała w powietrzu, unosząc się coraz wyżej, aż została ciśnięta podmuchem wiatru i jak ostrze włóczni wbiła się ułamanym końcem w ziemię u mych stóp.Oomark krzyknął i odsunął się.Kierowana odruchem pochyliłam się i ujęłam gałązkę pod kołyszącą się kiścią kwiatów.Poczułam się tak, jakbym chwyciła lodowy sopel, bowiem przez moje ramię przepłynęła fala piekącego zimna.Jednak nie puściłam gałązki.Zamiast tego wyszarpnęłam ją z ziemi.Wichura, która odłamała gałązkę od drzewa i cisnęła przede mnie, ucichła, jak gdyby nigdy jej nie było.A… moje palce…!Okrywająca je brunatna i twarda skorupa zaczęła pękać i łuszczyć się jak wyschnięta farba.Odsłonięta w ten sposób skóra była dalej śniada, lecz była to skóra, jaką miałam przez całe życie.Choć moją rękę wciąż przenikało zimno, nie chciałam odrzucić gałązki.Wsunęłam ją pieczołowicie za pas.Oomark cofnął się jeszcze dalej.- Wyrzuć ją, niech wraca tam, skąd przyszła! - Wskazał ręką stojące bez ruchu drzewo.- Zrani cię!Zgięłam palce i z wdzięcznością stwierdziłam, że są zupełnie normalne.- Taką ranę przyjmę z radością.Zobacz, Oomark, moja ręka jest teraz taka jak zawsze!Chłopiec krzyknął i rzucił się do ucieczki, umykając przede mną tak jak przed owłosionym stworem, jakbym teraz ja uosabiała ścigającą go grozę.Rozdział dziewiątyWymknął mi się bez trudu i pędził dalej, nie zwracając żadnej uwagi na moje rozkazy, a potem błagania.Zachowywał się tak, jak gdyby wiedział, do jakiego schronienia chce dotrzeć.Opanowała mnie myśl, że jego ucieczka może mieć dwojaki skutek: nie tylko utracę dziecko, za które czułam się odpowiedzialna, ale i sama pozostanę bez przewodnika, którego tak bardzo potrzebowałam.Jakoś udało mi się nie stracić go z oczu, kiedy mijaliśmy ostatnie pagórki.Za nimi ciągnęły się inne, tyle że te nie miały tak wyraźnych kształtów jak kopce; były bardziej spłaszczone.Oomark nie skręcił, lecz wbiegł pomiędzy nie.Gęsto porośnięte trawą, wznosiły się z obu stron, dając mu teraz osłonę.Biegnąc zastanawiałam się, czy mogą to być ruiny jakiegoś wielkiego miasta.Jeśli tak, to niewiele pozostało z jego murów i budynków.Tu i tam, niekiedy w małych kępach, rosły skarłowaciałe drzewa ze śmiercionośnymi, purpurowymi owocami - choć te wydawały się nieco mniejsze.Wiele dojrzałych owoców spadło i leżało w trawie, drażniąc nozdrza odorem zgnilizny.Gdy coraz więcej i więcej takich drzew zaczęło się pojawiać w polu widzenia, stwierdziłam, że dławię się i kaszlę, z konieczności zwalniając tempo biegu.Teraz zupełnie straciłam z oczu Oomarka, zniknął za ścianą mgły.Znowu zaczęłam biec, najszybciej jak mogłam, wołając go po imieniu.Ale tylko echo tego wołania, zniekształcone, jakby wydobywało się z ust, które nie zostały stworzone do posługiwania się ludzką mową, wracało do moich uszu.Potem usłyszałam odgłos trzepotania, jakieś krakanie, i spojrzałam w lewo.Rosło tam kilka z tych owocowych drzew.Na nich, pod nimi, siedziały, chodziły i żerowały jakieś opierzone stworzenia.Uznałam, że są opierzone, dopóki nie przyjrzałam im się lepiej.Miały pazurzaste, pokryte łuskami nogi domowego ptactwa.Lecz te nogi podtrzymywały żółte ciała z długimi, giętkimi ogonami.Gibkie szyje kończyły się dziobatymi głowami zwieńczonymi czterema białymi rogami, co sprawiało wrażenie, że stworzenia noszą małe korony.Oczy miały czerwone, i ta czerwień zdawała się jarzyć.Ostro zakończone skrzydła były pokryte szerokimi, żółtymi lotkami.Stworzenia te smagały się ogonami i groziły dziobami i szponami walcząc o gnijące owoce, co świadczyło o ich niezbyt łagodnym usposobieniu.Choć niewielkie, roztaczały wokół siebie aurę złośliwości, która źle wróżyła każdemu, kto ściągnąłby na siebie ich uwagę.Natychmiast przestałam wołać Oomarka i przyspieszyłam, obserwując ptaszyska uważnie nawet kiedy je minęłam, bowiem dręczyło mnie uczucie, że ich zachłanne żerowanie jest tylko udawaniem, i że gotowe są podążyć moim śladem.W tym właśnie czasie, kiedy moją uwagę pochłaniały latające stworzenia, straciłam resztki nadziei na to, że dogonię Oomarka.Zaraz potem dotychczasowy szlak rozdzielił się w trzy strony.Nie wiedziałam, którędy powinnam pójść, bowiem na sprężystej darni nie zachowały się żadne ślady.Pagórki i kopce ograniczały pole widzenia w takim samym stopniu co mgła.I w dodatku dwa z trzech nowych szlaków, środkowy i lewy, niebawem zakręcały, tak że nie mogłam zobaczyć, dokąd biegną [ Pobierz całość w formacie PDF ]