[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Puster ożył,mrugał światłami jak nowojorska ulica przed Bożym Narodzeniem. Jeśli pan chce, mogę sam przeprowadzić manewr powiedział przymilnie puster. Dość się pan namanewrował na orbicie.Należy się panu odpoczynek.Zirytował go ten słodziutki głosik. Nie powiedział. Jeszcze nie teraz.To lądowanie muszę zrobić osobiście.Mogłeś za mnie robić wszystkie inne, ale to jest moje. Przecież. Bez dyskusji.Ono należy do mnie.Strzałka chronometru dobiegała powoli zera.Na wprost fotela tkwiła na ekranachZiemia jak zawieszona w powietrzu piłka, obwiedziona białym torem, po którym poruszał sięświetlisty punkcik.W malejącej odległości od niego rozbłyskiwała miarowo czerwona kropka w tym miejscu należało rozpocząć hamowanie.Spojrzał na trzy nowe kontynenty na Pacy-fiku i ni stąd, ni zowąd przyszło mu do głowy, że Handull i Pineycon nigdy ich nie zobaczą.Na moment stanęły mu przed oczami ich twarze.Punkcik prawie dobiegał do czerwonejplamki; szarpnął dzwignię deceleratora i stopniowo ściągnął ją w dół obserwując wskaznikprędkości, tarczę chronometru i wykres odchyłek od obliczonego toru. Pół sekundy za wcześnie powiedział z wyrzutem puster. Co najmniej kilometrróżnicy w punkcie. Zamknij się powiedział ze złością bo cię wyłączę.To z wrażenia, pomyślał.Każde inne lądowanie zrobiłby nie gorzej od pustera, a możenawet lepiej.Ale to było wyjątkowe, bo ostatnie dlatego musiał osobiście.Temperatura pancerza nie dawała powodów do niezadowolenia: rosła tak, jak powinna.Manewrując deceleratorem zdołał doprowadzić niemal do pokrycia toru wahadłowca z obli-czonym przez puster.To wszystko, co właściwie miał do zrobienia teraz, kiedy zaczynałasię stroma część toru, szansę korekty były właściwie żadne.Ziemia rosła w oczach.Do kontrolowania przybył licznik wysokości, a nie mógł sięoprzeć, by nie patrzeć w górny ekran pokazujący powiększony fragment dystryktu Kraków,gdzie miał lądować. Przejmę skrzydła zaproponował puster. Nie.Dam sobie radę.Sterowanie skrzydłami, które wysuwały się z boków rakiety należało do ostatniej fazylądowania.Ten moment polubił najbardziej, jeszcze w szkole: na głównym ekranie szczegóływymieniały się z szaloną szybkością, jak na filmie.Przelatywały miasta, uciekały w tył auto-strady pełne wspinających się po nitkach jezdni żuczków, wielkie ciemnozielone plamy la-sów, wśród których łypnęło od czasu do czasu siwe oko jeziora.Znowu miasto, miasto, pagó-rki pokryte rzadkim lasem.Rzeka.Ale nigdzie nie było autostrad. Skrzydła upomniał go puster.Wystawił je odrobinę za pózno i odrobinę zbyt gwałtownie.Kabiną zatrzęsło od uderze-nia, pancerz zareagował natychmiast skokiem temperatury, tor rzeczywisty rakietki wyraznieodłączył się od wzorcowej krzywej. Pięć kilometrów różnicy w punkcie skonstatował i zaklął.Puster roześmiał się zezle skrywaną satysfakcją.Sięgnął do przycisku i wyłączył śmiech.Poczuł się nieszczególnie w końcu puster miał prawo się śmiać.Włączył go z powrotem. Jedno z gorszych lądowań, jakie widziałem osądził puster. Zachowałeś się jaknowicjusz. Zgadza się. Trzeba było. Nie prawie krzyknął. Musiałem to zrobić sam.Nawet gdybym miał na dolerozwalić to pudło razem z tobą.Przeskoczyli Atlantyk jak trochę większe jezioro.Pokazały się góry.Alpy? Na towyglądało.Mignęło jeszcze trochę gór, lasów, jakieś rzeki.I miasta, bez przerwy miasta.Jedno obok drugiego.Zaczęła się równina, wahadłowiec zniżał lot.Marne lądowanie, nie maco, pomyślał.Manipulując ciągiem i skrzydłami zdołał zmniejszyć odległość od punktu dotrzech kilometrów, ale to było wszystko.Na szczęście pustkowie, gdzie miał pozwolenielądować, wydawało się dostatecznie rozległe.Drzewo wyskoczyło na ekranach niemal w ostatniej chwili.Normalnie nie zwróciłby nanie uwagi, miał co najmniej dwadzieścia metrów przewagi wysokości.Ale przestraszył się.Czego? Sam nie wiedział.Wrzucił odruchowo więcej ciągu, co przy tych samych skrzydłachwyniosło wahadłowiec dziobem prosto w górę.Co najmniej na trzy setki.Wyrównał znowuzbyt gwałtownie, dzwigary ładownika stęknęły w zetknięciu z gruntem, ale wytrzymały. No tak powiedział przeciągając dłonią po czole.Była mokra od potu. Koniec.Wylądował prawie pięć kilometrów od punktu wyznaczonego przez Ziemię.Jak amator. Bardzo złe lądowanie mruknął nie wiadomo po co.To było widać.Należałopozwolić pusterowi, pomyślał.Właściwie czemu mu nie pozwolił? Każdy na jego miejscu. Co jest? zapytał zaniepokojony długim milczeniem pustera. Drzewo.Dać na ekrany? Daj.Musiało mocno dostać z dysz wylotowych, bo płonęło żwawo jak wielka pochodnia.Było piękne, kiedy tak szumiało koroną z żywego ognia.Siedział i patrzył jak płonie, ażzostał z niego tylko wrośnięty w ziemię, wyciągnięty ku niebu osmalony kikut. Jadą po ciebie zauważył puster.Od strony spalonego drzewa istotnie zbliżał się jakiś pojazd.A więc to już.Teraz.Zakilka, może kilkanaście minut [ Pobierz całość w formacie PDF ]