[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Małe, leśne ptaszki, puchate kuleczki, zawsze były pierwsze, zazwyczaj dziobały już, zanim pojawiły się kuny i lisy.Ostatnio dobre czasy nastały dla leśnego ptactwa.Nawet najmniejszego, nie tylko kruków i wron.Ptak ćwierknął niezdecydowanie, podfrunął bliżej.Niepokoiły go zapach dymu, glosy dobiegające z pobliskiej polany.Ale człowiek, półleżący na derce, rozpostartej na chłodnej jeszcze, ciągnącej zimnem wiosennej ziemi, nawet nie drgnął.Do ptaka dołączył drugi, identyczny.Zaćwierkał z irytacją, być może na widok konkurencji.Pokiwał śmiesznym, krótkim ogonkiem.Pierwszy, jakby ośmielony, sfrunął z gałęzi, przysiadł na samym skraju derki.Zaaferowany, zrobił dwa małe podskoki.Nie zauważył nieznacznego ruchu dłoni, pełznącej powoli w jego stronę.Głębiej w lesie, od strony zakrętu gościńca wrzasnęła sójka.Ręka wystrzeliła w kierunku zuchwałego ptaka.Za późno.Mały ptaszek z rudym brzuszkiem zniknął w jałowcach.Claymore zaklął pod nosem.Nie lubił małych leśnych ptaszków z rudymi brzuszkami.Sięgnął po napiętą kuszę, ułożył ją sobie na kolanach, okrył derką.Marcel nie przepuściłby nikogo niebezpiecznego, wiedząc, że stoją tu obozem i na pewno nie ruszą jeszcze przez dzień albo nawet dwa.Napotkawszy większy oddział, po prostu zawróciłby.Ale strzeżonego.Spod półprzymkniętych powiek Ramirez spoglądał w stronę zakrętu.W obozowisku na pobliskiej polanie zarżał koń, spłoszony wrzaskiem sójki.Niewidoczny jeszcze jeździec musiał dosłyszeć, albo poczuć dym z ogniska, bo wstrzymał wierzchowca, przechodząc z galopu w stępa.Ale jechał dalej, aż wyłonił się zza kępy świerków na zakręcie.Dziwne, pomyślał Claymore, nie boi się.Albo tak się boi, że mu wszystko jedno.Jeśli jedzie z Nottingham, to istotnie ma ku temu podstawy.W postaci zbliżającego się jeźdźca dostrzegł coś znajomego.Przyjrzał się uważniej, podświadomie zadowolony, że może skupić się na czymś innym niż wciąż widziane obrazy.Niedługo zagoni biedne bydlę na śmierć, zauważył.Koń potknął się raz i drugi, pióropusze piany biły z jego nozdrzy.Jadący wcale nie wyglądał lepiej.Ciemne włosy zlepił pot, mokre kosmyki przylgnęły do czoła.Nie miał żadnych juków czy sakw przy siodle, jakby po prostu wybrał się na przejażdżkę.Dość daleką, jak się okazało.Claymore zdjął palce ze spustu kuszy, którą miał pod derką okrywającą kolana.Młody panicz Gilbert mógł być porywczy i nieobliczalny, ale nie dzisiaj.Kary wałach zatańczył w miejscu, jakby nie mógł zatrzymać się po długim, wyczerpującym biegu.Po ciemnej, wilgotnej sierści spływały strużki krwi.Gilbert nie żałował ostróg.– Tak sobie tu siedzisz, Ramirez? – spytał chrapliwie.Dyszał ciężko, prawie jak jego wierzchowiec.– Tak sobie siedzisz, na widoku, na trakcie, nie boisz się, po tym wszystkim?Claymore uśmiechnął się leniwie, spoglądając spod półprzymkniętych powiek.– Bać się? – zawiesił głos.– A to czemuż? Myślałem, że mnie wszyscy kochają.Gilbert nie odpowiedział.Przerzucił nogę nad łękiem, stęknąwszy boleśnie, zeskoczył z siodła.Zachwiał się i upadłby, gdyby nie chwycił się uprzęży.Gnał bez przerwy, zrozumiał Claymore.Wyruszył pewnie wieczorem, cud, że w ciemnościach łba nie rozbił o jakąś gałąź, albo karku nie skręcił w wykrocie.Nic dziwnego, że zagonił wałacha prawie na śmierć.Padłby za pół mili, najdalej za milę.– A jak teraz myślisz? – wychrypiał Gilbert.– Po tym wszystkim, co się stało, coś, kurwa, narobił?Nie mógł dłużej ustać na nogach.Siadł ciężko, nie wybierając specjalnie miejsca, na samym środku leśnego, zarastającego mchem traktu.Wałach chwiejnie odstąpił parę kroków.Kulał wyraźnie, pęcina tylnej nogi była już spuchnięta.Na policzku Gilberta ciemniała świeża szrama, widać nie wszystkie nisko zwisające nad traktem gałęzie udało się ominąć.Odzienie ubrudzone było błotem, pomiędzy ogniwa kolczugi powbijało się igliwie i pasemka mchu.Nie przypominał już butnego szlacheckiego synalka.Ukrył twarz w dłoniach, jego zgarbionymi plecami wstrząsnął dreszcz.Claymore zrozumiał po chwili, że nie był to bezradny szloch zagonionego prawie na śmierć, uciekającego byle dalej człowieka.To był zdławiony chichot.Nie zareagował.Wolał przeczekać, aż minie atak histerii.Czekał długo.Wreszcie śmiech przeszedł w coś, co przypominało czkawkę.Gilbert odjął dłonie od twarzy.Popatrzył na Ramireza.– Co to, kurwa, było, Claymore? – spytał cicho.– Może mi powiesz? Co ty robisz, co wy wszyscy robicie? O co tu, kurwa, chodzi?Ramirez milczał.Dobre pytanie, pomyślał tylko.Szkoda, że nie ma na nie dobrej odpowiedzi.– Nie powiesz? – Gilbert pokiwał głową.– To może wyjaśnisz mi jedno.Tylko jedno.Co ja w tym wszystkim, kurwa, robię? Też nie wiesz?Po dłuższej chwili milczenia miejsce szaleństwa w oczach młodego panicza zajęła rezygnacja.– Nie wiesz? – mruknął cicho.– Jesteś taki sam głupi, jak i ja.Nawet chyba głupszy.Claymore zacisnął pięści i pomyślał mętnie, iż dobrze się stało, że zdjął palce ze spustu kuszy.Inaczej Gilbert miałby dodatkową dziurę w i tak dziurawej kolczudze.Tak, jesteś głupszy, powiedział jakiś niesłyszany już od bardzo dawna głos.Panicz chciał po prostu władzy, chciał wyrwać się spod ciężkiej ręki ojca, myślał, że na służbie Czarnego Barona zdobędzie to, na co w rodzinnym zamku musiałby czekać jeszcze cale lata.Nie wiedział, w co się pakuje.A ty, Claymore? Nie powtarzaj sobie o zasadach, powinnościach i zobowiązaniach.Też nic nie rozumiesz, zwłaszcza teraz.A co gorsza, nie rozumiesz sam siebie.Albo udajesz, że nie rozumiesz.Nie wiadomo, co naprawdę gorsze.– Posłuchaj, Gilbert.– zaczął.Panicz podrzucił głowę.– Nie, to ty posłuchaj.Mam dosyć [ Pobierz całość w formacie PDF ]