[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeszcze jest czas.Spogląda na współplemieńców, tych, co przy nim pozostali.Widzi przywiązanie.Uwielbienie.I znów wzbiera nadzieja.Jeszcze nie wszystko stracone.Jeszcze jest czas.Jason zerwał się z posłania.Głęboko odetchnął, starając się uspokoić bijące gwałtownie serce.Czy to była wizja? Tego, co kiedyś będzie, co może być? Czy tylko sen? A może po prostu majaczenia zmęczonego umysłu?Nie wiedział.Był zbyt zmęczony, nie potrafił jasno myśleć.Osunął się z powrotem na derkę.Słuchając, jak Basile pogwizduje we śnie przez nos, wsłuchiwał się w bicie własnego serca.Dość tego, Jason, nakazał sobie.Pomyśl o czymś innym.Długo leżał bez ruchu.– Match, śpisz? – zapytał wreszcie.Cisza, równy oddech.– Match, śpisz? – spytał głośniej.Match poruszył się.– Uhm.– mruknął niewyraźnie.– Tak, śpię.– Nie łżyj – powiedział Jason.– Jakbyś spał, to byś nie odpowiedział.Match usiadł na posłaniu.– Czego chcesz? Wyglądał na rozbudzonego.– Wiesz, pomyślałem sobie, że szeryf może na ciebie czeka.Ale czy straż nas wpuści?Match ziewnął rozdzierająco.– Czy ty nie masz większych zmartwień? Zwłaszcza teraz?– Chwilowo nie – odparł Jason.– Tak przyszło mi na myśl.– To się nie obawiaj.W Nottingham wszyscy mnie znają, nie martw się, dobrze zapamiętali.Nie sposób, żeby nie poznali.Położył się znowu.Owinął burką nawet z głową, mimo iż było ciepło.Najwidoczniej dawał do zrozumienia, że nie ma dalszej ochoty na rozmowę.– Wpuszczą na pewno – dodał jeszcze, głosem stłumionym przez derkę.Demonstracyjnie zachrapał.Jason potrząsnął go za ramię.– Match! – powiedział nagląco.– Co jest? – zamruczał Match.– Śpij szybko, zaraz świta! Spod derki dobiegło niewyraźne przekleństwo.V– Wpuszczą na pewno? – w głosie Jasona można było wyczuć gryzącą ironię.Match nie odpowiedział.Nawet nie spojrzał tym swoim wzrokiem pełnym wyrzutu i zranionej ambicji, jakim spoglądał, gdy okazywało się, że nie miał racji.Jak pomyślał z rozbawieniem Jason, ostatnio zdarzało się to nader często.Zwłaszcza dzisiejszego ranka, odkąd wjechali do miasta.Nottingham.Miasto zmieniło się od czasów, które pamiętał Match.Rozbudowało się.Nie było już tym miastem, którego nienawidził przez całe lata, które najpierw było symbolem, siedzibą wroga.Obiektem do zdobycia i spustoszenia.A w końcu stało się więzieniem.Nie poznawał dobrze znanych miejsc.Wszędzie nowe domy, stajnie, kramy.Bruk na uliczkach, które pamiętał jako błotniste, pełne wybojów i śmieci.Owszem, śmieci i gnój były nadal.Nawet więcej niż kiedyś.Ale kopyta koni stukały po kamieniach, nie grzęzły w lepkim błocie.Nawet szczury wydawały się tłuściejsze, bardziej zadowolone z życia.Gdy dojeżdżali do miejskiej bramy, Jason spostrzegł, że twarz Matcha stężała.Gdy mijał nielicznych, zdążających do miasta ludzi, kupców i wieśniaków, prostował się mimowolnie w siodle, spoglądał mijanym wyzywająco w oczy.I napotykał obojętność.Żadnej reakcji.Żadnego błysku rozpoznania.Żadnego lęku.Lęku przed osławionym Wieprzem z Nottingham.Przejechali przez bramę, w której senny strażnik w opuszczonym na same oczy hełmie nie poświęcił im najmniejszej uwagi.Nie tylko im zresztą.Strażnik nie poświęcał uwagi nikomu.Gdyby nie wydobywające się czasami spod okapu hełmy odgłosy smarknięć, można byłoby go wziąć za stracha na wróble, stał tak samo nieruchomo i obojętnie.Długa glewia stała niedbale oparta o mur.Innej widocznej broni strażnik nie posiadał.Match, mijając go, wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo.Prawda, pomyślał Jason, przecież długie lata służyłeś u szeryfa.Chyba nawet pod koniec stałeś się dowódcą straży.I to teraz nie podoba ci się.Jason miał rację.Za czasów Matcha taki strażnik nie miałby szans na dalszą karierę.O ile w ogóle zostałby strażnikiem.Mimo iż nie był to dzień targowy ani żadne święto, ulice były ludne.Gdy wyjechali z cienia bramy Match zatrzymał się i rozejrzał bezradnie.Przez chwilę wydawało się, że nie wie, dokąd jechać.Wreszcie ruszył, napierając końską piersią na przechodniów.Ci rozstępowali się niechętnie, dało się słyszeć słowa świadczące o niejakim braku szacunku.Złe spojrzenia, zupełnie pozbawione lęku.Match musiał w końcu zrozumieć, że nikt go nie poznaje.Nikt nie wie, że przed laty był w tym mieście powszechnie znienawidzony.Że nie spełnią się obawy, które dręczyły go od wielu dni, w których nieskończoną ilość razy wyobrażał sobie swój wjazd do miasta.Wyobrażał sobie nienawistne spojrzenia, ludzi rozstępujących się ze strachem, szmer nieprzyjaznych głosów.Owszem, nienawistne spojrzenia były.Wtedy, gdy przypadkiem kogoś potrącił.Nie tak to sobie wyobrażał [ Pobierz całość w formacie PDF ]