[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wielki, bezchmurny glob.Czy wielki? Nie dla nas, Ziemian, gdybyśmy obli-czali jego masę, powierzchnię i odczytywali wyniki z czyściutkich perforowanychtaśm, tkwiąc przy radioteleskopach i mając za oknem rozległy park, widnokrągwpływający w błękit, a nad nami solidne, wełniste chmury.Wielki dla mnie.Bardzo wielki.Nie mówię, że za bardzo.Nic nie może byćdla nas za wielkie, skoro już tutaj jesteśmy.Nie istnieje nic takiego, czego nieugryzłby ciągły ogień antyprotonów.Jeśli ten glob jest zbudowany z materii, jeślizamieszkujące go istoty są materialne, jeśli w ich organizmach, żywych czy mar-twych z naszego punktu widzenia, jest chociażby drobina podstawowego tworzy-wa materii, możemy każdą z nich wraz z całą ich ziemią unicestwić w ułamkusekundy, rozproszyć w płomienistym podmuchu jednym jedynym uderzeniem.50Przyleciałem tu, aby to zrobić.Ostrzec ten świat, wbić do głowy, że ludzi nietylko jest za co szanować, ale nie wolno ich nie szanować, jeśli ma się ochotępomieszkać jeszcze na tym świecie, jakikolwiek by był.Pięknie.Tylko że teraz przedzierzgnąłem się nagle z mściciela w tarczę strze-lecką.Kiedy trwałem, zawieszony nad płaskim lądem o lekko wywiniętych brze-gach, zdawało mi się, że jestem kaczką, którą można ściągnąć kilkoma drobinamiśrutu.Stanowiłem cel, bo przecież ten glob naprawdę tylko pozornie był martwy.Jego tarcza zdawała się śledzić miliardem oczu każde moje niezdarne poruszenie,rejestrować i obliczać każdy promyczek, strzelający z lekkiego, płaskiego pisto-leciku.Chwilami miałem wrażenie, że ci tam na dole specjalnie wywabili mniez uzbrojonego statku, żeby pobawić się moim widokiem przybysza, pływają-cego w próżni i przebierającego bezradnie nogami jak wielki żółw z Galapagos,wciągnięty do łodzi i przewrócony na grzbiet, którego pokazuje się dzieciom, za-nim zrobi się z niego zupę i ozdobne szkatułki.* * *Ten glob żył.I żyła przestrzeń wokół niego.W każdej chwili przez moje cia-ło mógł przebiec strumień twardego promieniowania, mogło otoczyć mnie pole,śmiertelne dla substancji białkowej.Przecież to jednak fakt, że wywabili mniez Uranu , zmusili, abym szybował nad tarczą ich satelity, śmieszna figurkatkwiąca w pancernym kokonie o ściankach cieńszych od wszystkiego, co mnieotaczało, o jedną nieskończoność.Przede mną był ziemski statek.Stworzyli wo-kół niego strefę czy pole niedostępne dla automatów.Bo czymże są automaty bezsprzężeń, bez łączności? A tam, gdzie zawodzą automaty, tam idzie człowiek.No,niezupełnie.Tam posyła się faceta z inforpolu.* * *Mikroskopijny ekranik pod okapem hełmu prowadził mnie świecącą seledy-nową nitką do celu.Tuż obok pulsował niebieski świetlik.Znaczyło to, że jakdotąd nic się nie dzieje.%7ładnego promieniowania, którego powinienem się oba-wiać, żadnego sztucznego pola.Okap był tak skonstruowany, że obydwa czujnikinie schodziły mi z oczu.W gruncie rzeczy nie poświęcałem im zbyt wiele uwa-51gi.Sprawdzałem tylko kierunek, przyciskając spust pistoleciku.Poza tym wzrokmiałem utkwiony w rudoszarej tarczy satelity, rozciągającej się pode mną niemaldo granic widnokręgu.To było obce.Na pierwszy rzut oka widziało się tę obcość.Kratery.Takie jakna Lunie , a przecież inne.Ostre, niemal białe światło.Kontury cienia, widocz-ne nawet z tej wysokości.Pod słoneczną bielą barwa, niepodobna do żadnej, jakąmożna ujrzeć w sąsiedztwie Ziemi.Na całej półkuli leżał inny jeszcze cień, jakbygigantycznego drzewa, pozbawionego liści.Wybiegał z grubego pnia w pobliżubieguna i pełzł,rozdrabniając się na coraz smuklejsze, poskręcane gałęzie, wzdłużśrodkowego południka.Wytężyłem oczy, żeby się upewnić czy tylko cień, czy teżcoś, czego nie mogła stworzyć natura, coś wypiętrzonego, na kształt gigantycznejsieci przewodów na powierzchni globu.W tej samej chwili zdałem sobie sprawęz całego bezsensu tych usiłowań.Jeśli to nawet był cień, coś przecież musiałogo rzucać.Odruchowo potrząsnąłem głową.Nie poczułem najmniejszej zmianyw otoczeniu, braku tlenu, ucisku niczego, co mogłoby sprawić, że nagle zacząłemrozumować jak pięcioletnie dziecko.W popłochu przebiegłem wzrokiem czujni-ki.Były w porządku.Wszystkie.A przecież coś się działo.Musiało się dziać.Coś, o czym nie miałem dotychczas pojęcia, że może się przytrafić mnie, czyw ogóle komukolwiek z nas.Ujrzałem korpus rakiety, do której zmierzałem.Ro-sła mi w oczach, jak to bywa w próżni.Powinienem był ją zauważyć już daw-no.Odcinała się dość wyraznie od podszytej czerwienią szarości globu i granatuz utkwionymi w nim gwiazdami.Machinalnie przełożyłem pistolet do lewej rę-ki.Prawą wyciągnąłem przed siebie, żeby przytrzymać się burty statku, kiedy doniego dobiję.I nagle zacząłem się bać.To było jak porażenie prądem.Brutalny wstrząs,szok zapierający dech w piersiach i odbierający możność przemyślenia czegokol-wiek, co chciałoby się zrobić.Przez moje żyły przebiegł piekący dreszcz, jakbyktoś wtłoczył w nie wrzący ocet.Chwycił mnie kurcz.Szczęki zwarły mi się nawardze, coś ciepłego zaczęło ściekać cienką strużką za kołnierzem skafandra.Nieczułem bólu.Nie czułem w ogóle nic.Zacząłem dygotać, głowa tłukła o kry-zę kasku jak pneumatyczny młot, przeszyła mnie przelotna, niejasna myśl, że tojuż koniec, że jestem pod ostrzałem.Poraziło mnie światło.Mikroskopijny świe-tlik pod okapem płonął jaskrawą czerwienią.Seledynowa ścieżka znikła.Nagleczujnik zgasł.Kilka razy błysnął jeszcze zielenią.Znowu rozgorzał, na ułameksekundy.Przed sobą nie widziałem nic.Nie widziałem własnej, wyciągniętej roz-paczliwie ręki.Poczułem uderzenie.Odruchowo zwinąłem dłoń w pięść.Z całejsiły, ile jej jeszcze miałem, wyrżnąłem w coś, co stanęło na mojej drodze.Zabo-lało.Oprzytomniałem na chwilę.Byłem przy statku.Wznosił się przede mną nawysokość kilku pięter, jak góra.Pływająca w próżni.Patrzyłem, nie rozumiejąc,na jego biały niegdyś, osmolony pancerz.Ogarnęła mnie rozpacz.Wydało mi się,że statek przyciągnął mnie do siebie jak okruch materii wędrujący przez prze-52strzeń, że przywarłem do jego powłoki, osiadłem na niej i nigdy już nie zdołamsię od niego oderwać.Ani przez chwilę nie pomyślałem, co tutaj robię, że jestemsam w próżni, że wyleciałem, by osiągnąć jakiś cel i osiągnąłem go w końcu.Wiedziałem tylko jedno: ta straszliwa ściana przede mną broniła mi powrotu domoich.Do domu.Rozpacz narastała.Odruchowo wyciągnąłem przed siebie rękęz pistoletem i zacisnąłem palec na spuście.Znów poraził mnie potworny błysk.Kadłub statku miałem tuż przed sobą.Eksplozja na jego pancerzu odrzuciła mniegwałtownie.Poleciałem do tyłu, w stronę, skąd przybyłem.Kilka sekund walczy-łem o zaczerpnięcie powietrza.Oszołomiła mnie cisza.Czujnik pod okapem kasku mignął nerwowo raz i dru-gi czerwienią, zgasł, po czym jakby nigdy nic zaczął pulsować łagodnym, zielo-nym światłem.Ujrzałem seledynową nitkę.Nie znikła przedtem, jak mi się wy-dawało.Wirowała z szybkością nieuchwytną dla oka.Teraz uspokoiła się, zafalo-wała łagodnie i zatrzymała się, nieco ukośnie w stosunku do wytyczonej trasy.Odezwał się butler.Zauważyłem, że dostaję więcej tlenu.Z ramki, wpraso-wanej w kask, wysunęła się srebrna, matowa łyżka.Leżały na niej trzy zielonepastylki i jedna żółta.Połknąłem je.Ciągle jeszcze płynąłem w kierunku nada-nym mojemu ciału przez odrzut spowodowany eksplozją na pancerzu statku.Ontam był.Dotarłem do niego [ Pobierz całość w formacie PDF ]