[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Shani!- Słucham, panie Vanderbreck?- Rusty.Znaczy się, dla ciebie "panie Rusty".Co to jest, Shani? I do czego służy?- Egzaminujecie mnie, panie Rusty?- Odpowiedz, dziewczyno!- To jest raspator! Do ściągania okostnej przy amputacji! By okostna nie spękała podzębami piły, by mieć czyste i gładkie odpiłowanie! Zadowoleniście? Zdałam?- Ciszej, dziewczyno, ciszej.Przeczesał palcami włosy.Ciekawe, pomyślał.Jest nas tu czwórka lekarzy.I każde rude! Fatum czy jak?- Pozwólcie - skinął - przed namiot, dziewczyny.Usłuchały, choć wszystkie trzy prychnęły pod nosem.Każda na swój sposób.Przed namiotem siedziała gromadka sanitariuszy, ciesząc się ostatnimi minutamisłodkiego nieróbstwa.Rusty obrzucił ich surowym spojrzeniem, poniuchał, czy aby już nienachlani.Kowal, wielkie chłopisko, krzątał się przy swym przypominającym ławę tortur stole,porządkował narzędzia służące do wyłuskiwania rannych z pancerzy, kolczug i pogiętychprzyłbic.- Tam - zaczął Rusty bez wstępów, wskazując pole - za moment zacznie się rzez.A zamoment plus moment zjawią się pierwsi ranni.Wszyscy wiedzą, co mają robić, każdy znaswoje obowiązki i swoje miejsce.Jaśli każdy będzie przestrzegał, czego powinienprzestrzegać, nic nie może pójść zle.Jasne?%7ładna z "dziewczyn" nie skomentowała.- Tam - podjął Rusty - wskazując ponownie - jakieś sto tysięcy ludzi zacznie za chwilękaleczyć się wzajemnie.Za bardzo wyszukane sposoby.Nas, wliczając dwa pozostałeszpitale, jest dwanaścioro lekarzy.Za nic w świecie nie zdołamy pomóc wszystkimpotrzebującym.Nawet znikomemu procentowi potrzebujących.Nikt nawet tego nie oczekuje.- Ale my będziemy leczyć.Bo to jest, przepraszam za banał, racja naszego istnienia.Pomagać potrzebującym.Pomożemy więc banalnie tylu, ilu zdołamy pomóc.Znowu nikt nie skomentował.Rusty odwrócił się.- Nie damy rady zrobić więcej, niż będziemy w stanie - powiedział ciszej i cieplej.- Alepostaramy się wszyscy, żeby nie było dużo mniej.* * *- Ruszyli - stwierdził konetabl Jan Natalis i wytarł spotniałą dłoń o biodro.- WaszaKrólewska Mość, Nilfgaard ruszył.Idą na nas!Król Foltest, opanowując tańczącego konia, siwka w ozdobionym liliami rzędzie,odwrócił ku konetablowi swój piękny, godny bicia na monetach profil.- Tedy trzeba nam przyjąć ich godnie.Mości konetablu! Panowie oficerowie!- Zmierć Czarny,! - wrzasnęli jednym głosem kondotier Adam "Adieu" Pangratt i hrabiade Ruyter.Konetabl popatrzył na nich, potem wyprostował się i nabrał tchu w płuca.- Do chorągwi!!!Z oddali głucho grzmiały nilfgaardzkie litwary i bębny, buczały krzywuły, olifanty isurmy.Ziemia, uderzona tysiącami kopyt, drgnęła.* * *- To już - odezwał się Andy Biberveldt, niziołek, starszy taboru, odgarniając włosy zmałego, szpiczasto zakończonego ucha.- Lada chwila.Tara Hildebrandt, Didi "Chmielarz" Hofmeier i pozostali zgromadzeni wokół wozacypokiwali głowami.Oni też słyszeli głuchy, jednostajny łomot kopyt dobiegający zza wzgórzai lasu.Wyczuwali drżenie ziemi.Ryk wzmógł się raptownie, skoczył o ton wyżej.- Pierwsza salwa łuczników.- Andy Biberveldt miał doświadczenie, widział, a raczejsłyszał, niejedną bitwę.- Będzie jeszcze jedna.Miał rację.- Teraz to już się zderzą!Lepp.piej www.wejdzmy ppp.pod wozy - zaproponował William Hardbottom,zwany Momotkiem, kręcąc się niespokojnie.- Mmmm.mówię wam.Biberveldt i pozostałe niziołki spojrzały na niego z politowaniem.Pod wozy? Po co? Odmiejsca bitwy dzieliło ich blisko ćwierć mili.A gdyby nawet zagon jaki wpadł tu, na tyły, natabory, zbawi to kogo siedzenie pod wozem?Ryk i łomot narastały.- Już - ocenił Andy Biberveldt.I znowu miał rację.Z odległości ćwierć mili, zza wzgórza i lasu, przez ryk i nagły huk walącego o żelazożelaza, dobiegł taborytów wyrazny, makabryczny, podnoszący włosy na głowie dzwięk.Kwik.Straszliwy, rozpaczliwy, dziki kwik i wizg kaleczonych zwierząt.- Kawaleria.- Biberveldt oblizał wargi.- Kawaleria nadziała się na piki.- Tyy.tylko - wydukał pobladły Momotek - nie wiem co im kkk.konie zawiniły, sss.kkk.kurwysynom.* * *Jarre wymazał gąbką nie wiedzieć które już z rzędu napisane zdanie.Przymknął oczy,przypominając sobie tamten dzień.Moment, w którym zderzyły się obie armie.W którym obawojska, jak zawzięte brytany, skoczyły sobie do gardeł, zwarły w śmiertelnym uścisku.Szukał słów, którymi można by było to opisać.Na próżno.* * *Klin jazdy z impetem wbił się w czworobok.Niczym gigantyczny puginał w sztychudywizja "Alba" skruszyła wszystko, co broniło dostępu do żywego ciała temerskiej piechoty -piki, oszczepy, halabardy, włócznie, pawęże i tarcze.Niczym puginał dywizja "Alba" wbiłasię w żywe ciało i toczyła krew.Krew, w której teraz taplały się i ślizgały konie.Ale ostrzepuginału, choć wbite głęboko, nie dosięgło serca ani żadnego z żywotnych organów.Klindywizji "Alba", miast rozgnieść i rozczłonkować temerski czworobok, wbił się i utknął.Uwiązł w elastycznej i gęstej jak smoła hurmie pieszego ludu.Początkowo nie wyglądało to groznie.Czoło i boki klina stanowiły elitarne ciężkozbrojneroty, od tarcz i blach pancerzy klingi i żelezca lancknechtów odskakiwały jak młoty odkowadeł, nie było się też jak dobrać do oladrowanych wierzchowców.I choć co i rusz któryśz pancernych walił się jednak z konia lub razem z koniem, to miecze, topory, czekany imorgensterny kawalerzystów kładły napierających piechocińców prawdziwym pokotem.Uwięznięty w ciżbie klin drgnął i zaczął wbijać się głębiej.- "Albaaa"! - Młodszy lejtnant Devin aep Meara usłyszał krzyk obersztera Eggebrachta,wybijający się ponad szczęk, ryk, wycie i rżenie.- Naprzód, "Alba"! Niech żyje cesarz!Ruszyli, rąbiąc, tłukąc i tnąc.Spod kopyt kwiczących i wierzgających koni słychać byłoplusk, chrup, zgrzyt i trzask.- "Aaalbaaa"!Klin utknął znowu.Lancknechci, choć przerzedzeni i skrwawieni, nie ustąpili, naparli,ścisnęli jazdę jak cęgami.Aż zatrzeszczało.Pod ciosami halabard, berdyszów i bojowychcepów załamali się i pękli pancerni pierwszej linii.Dzgani partyzanami i spisami, ściągani zsiodeł hakami gizarm i rohatyn, bezlitośnie tłuczeni żelaznymi kiścieniami i maczugamikawalerzyści dywizji "Alba" zaczęli umierać [ Pobierz całość w formacie PDF ]