[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wsadził głowę w okno i ujrzał Baldiniego, który z namarszczonymi brwiami stał przed dużą klatką drucianą.Rzucała się w niej na drążku, jak oszalała, pstra papuga.Włoch patrzył na nią tak wrogo, jakby miał zamiar za chwilę ją udusić.Z początku Kania nie mógł rozróżnić dokładnie słów, jakie wykrzykiwała papuga.Nadstawił bacznie ucha i wówczas dopiero zrozumiał irytację Baldiniego.- Nieder mit Italien! Nieder mit Cadorna-Frosch! Hoch Österreich! (Precz z Włochami! Precz z Cadorną-żabą! Niech żyje Austria!).- Milcz, ścierwo - zduszonym głosem syknął przez zęby Baldini i zamierzył się pięścią.- Milcz, ścierwo! - powtórzyła papuga i Baldini z rezygnacją opuścił rękę.Kania kaszlnął i Włoch odwrócił głowę.- Słyszałeś?- Mhm.Baldini usiadł przy stole.- Z czego masz ten znak na policzku?Włoch odwrócił szybko twarz i nie patrząc na Kanię odpowiedział niepewnie:- Uderzyłem się.Potknąłem się przed drzwiami o wycieraczkę i uderzyłem się o nie.Twarz jego oblał gwałtowny rumieniec.Kania chrząknął.- No tak, sprawdzają się moje przepowiednie.psiakrew.W milczeniu przysłuchiwał się okrzykom papugi, która ciskała się na drążku i bez przerwy wygłaszała różne sentencje patriotyczne.Rzucił siedzącemu z odwróconą twarzą Włochowi współczujące spojrzenie i odszedł z ciężkim sercem.Wieczorem Baldini przyszedł po kolację do kuchni kompanijnej i niespodzianie natknął się na Kanię, który wyłonił się zza wodociągu, stojącego przed kuchnią.Włoch udawał, że go w mroku nie poznaje, i chciał go wyminąć, ale Kania zdecydowanie ujął go za ramię.- Czemu mnie omijasz?- Nie omijam.Nie poznałem cię.- Pokaż no, bratku, gębę.Nie puszczając ramienia Baldiniego, który w obu dłoniach niósł menażki, podprowadził go pod okna oświetlonej kuchni i przybliżył twarz do jego twarzy.Przyjrzał się bacznie i puścił ramię Włocha.- Wiedziałem, że tak będzie.Baldini opuścił głowę w dół i unikał wzroku przyjaciela.- Był pijany, upił się w kasynie i zdenerwował się.bo papuga nie chciała mówić.ja.Kania ponuro zaklął.- Dotąd nie zdarzyło się takie.taka rzecz.był całkiem.Usłyszał zgrzytnięcie zębów i urwał.Stali tak jakiś czas w milczeniu i nie patrzyli na siebie.- Teraz będzie ci się to częściej zdarzało - odezwał się Kania.- Za dużo ma z nami zgryzoty, żeby miał dobry humor.Ale niedługo to potrwa.Rozeszli się bez dalszych słów.Że von Nogay miał wiele zgryzoty z kompanią, to było świętą prawdą.Wprowadzane przez niego ćwiczenia polowe dawały mu wiele sposobności do wyładowywania z siebie nagromadzonego bestialstwa; stopniowo, korzystając z rzadkiej obecności kapitan Zivancicia, wydał kilka zarządzeń, które miały na celu ukrócenie panującej dotychczas w kompanii swobody.Żołnierze solidarnie zaczęli stosować bierny opór, polegający na tym, że każde ćwiczenie i każdy wydany przez niego rozkaz wykonywane były z taką bezmyślnością, iż nie ulegało najmniejszej wątpliwości, jaki jest cel tej opieszałości.Ćwiczenia za miastem zaczęły psuć krew von Nogayowi.Kompania wykonywała wszystko, czego żądał, ale tak wolno i niedbale, że oberlejtnant coraz częściej zagryzał wargi.Czuł, że walkę, którą rozpoczął, musi doprowadzić za wszelką cenę do końca, ale przeliczył się ze swoimi siłami i nie docenił wytrwałości i cierpliwości kompanii.Z początku nie chwytał się prymitywnych środków i nie prowadził gry na wytrzymanie, lecz powoli cierpliwość jego wyczerpywała się i nie mógł się już opanować.Przegonił ich kilka razy laufszrytem, wytarzał w błocie na nieder, kazał się czołgać na dosyć długich odcinkach i kiedy żołnierze, pokryci rzadkim, ściekającym z ich twarzy, błockiem, oblepieni trawą i liśćmi stali przed nim po takim eksperymencie w dwuszeregu, z oczu ich wyczytał odpowiedź.Nie zdarzył się ani jeden wypadek nieposłuszeństwa, w przeciwieństwie do tego, co mówił dinstfirender, nawet w stosunku do frajtrów, i wyjątkowa karność kompanii doprowadzała oberlejtnanta do furii.Czyhał na jakiś wybryk, prowokował do jakiegoś wystąpienia poszczególnych żołnierzy, którzy wydawali mu się więcej zapaleni, niestety - środki te zawodziły.Zawziętość z obu stron była jednakowa.Przemawiał do ich ambicji i rozsądku, odwoływał się do obowiązków żołnierskich i wymagań regulaminu, próbował nakłonić ich do zmiany postępowania wpływaniem na ich psychikę obrazowym przedstawieniem klęsk, jakie na siebie sprowadzają, ale wszystkie te przemówienia nie wywoływały skutku, jaki pragnął osiągnąć.Zmienił więc swój stosunek i zaczął z innej beczki.W ordynarny sposób, wyszukanymi inwektywami ścierał na proch ich poczucie godności własnej, niweczył rozwinięty w kompanii zmysł solidaryzowania się porównywaniem do szajki bandyckiej i drwił z ich fałszywej, jak twierdził, ambicji, która miała się w walce z nim okazać bezcelowa.Z reguły zaprzeczał prawa do nazywania się Czechem, Słowakiem lub Chorwatem i z niemałą dosadnością porównywał wszystkie narody słowiańskie pod berłem austriackim do trzody bydląt niezdolnych do samodzielnego życia.Wiedział, że prawie wszyscy żołnierze w kompanii byli podejrzani politycznie, i przypuszczał, że takie prowokacje zdołają ich nakłonić do jakiegoś wystąpienia, które by mu dało podstawę do wykazania, czym jest i co potrafi.Poruszał, jak sądził, najczulsze ich struny i pragnął do swoich celów wygrać poczucie obrażonej godności narodowej, lecz sposób ten zawiódł jak wszystkie poprzednie i to potęgowało w nim tylko nienawiść.Upokarzała go świadomość, że jest przez nich przejrzany í że oni wiedzą o tym, iż on sobie z tego zdaje sprawę.Oświadczył wreszcie, że postępowanie kompanii traktuje jako perfidny sabotaż, a milczące szeregi przyznały mu w głębi ducha całkowitą słuszność.Ponieważ, jak twierdził, sabotaż ten ma swoje źródło w zmowie, wyraził obietnicę, że natrafi wkrótce na “źródło, z którego wypływa ten idiotyczny posiew nielojalności, zaprawiony defetyzmem”, i ma nadzieję, że sąd wojenny będzie miał sposobność do zapotrzebowania kilku świeżych pni sosnowych, z których stolarze umieją tak szybko stawiać kwadratowe bramki.Mimo najszczerszych chęci nie mógł się powściągnąć i pobił kilku żołnierzy do krwi.Sam jeden w obecności przeszło setki wrogów znęcał się nad nimi jak zwierzę, ale ani bici, ani złowrogo milczący towarzysze, na których oczach to się działo, nie reagowali nawet zmrużeniem powiek.Zdumiewało go to i upokarzało jeszcze więcej, a wprost do szału doprowadzała go myśl, że upokorzenie to jest przez nich wyczute.Czegoś podobnego jeszcze nie widział.Któregoś dnia po powrocie do koszar ze zmordowaną kompanią zastał siedzącego w kancelarii posępnego kapitana.Zameldował mu powrót z ćwiczeń i usiadł przy stoliku.Wypełnił zeszyt, w którym notowane były przerobione ćwiczenia, i wydał kilka poleceń dinstfirenderowi.Kapitan patrzył na niego spod oka i bębnił palcami po stole.Von Nogay skończył i powstał.- Czy jestem potrzebny panu kapitanowi? - zapytał stojąc w postawie służbowej.- Owszem.Niech pan nas zostawi samych, feldfeblu.Oberlejtnant podniósł brwi w górę.Po wyjściu dinstfirendera kapitan kazał von Nogayowi usiąść i przez chwilę drapał się po nie ogolonym podbródku.- Co pan dzisiaj przerabiał z kompanią, panie oberlejtnant?- Naukę walki, przesuwanie się w natarciu pod ogniem artylerii i bierną obronę przeciwlotniczą.Kapitan zajrzał do rozłożonego przed nim na stole programu ćwiczeń i kiwnął głową.- Formalnie zgadza się [ Pobierz całość w formacie PDF ]