RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Był z nim także Tunigorn i Sleet.Miejsce to promieniowało niezwykłym spokojem, nie słyszał nic oprócz szumu wiatru, wie­jącego nieprzerwanie z północnego zachodu, i trzepotu szkarłat­nej szaty Carabelli.Opuścił wzrok.U podstawy skalnej ściany, niczym wielki rozłożony wachlarz, leżał port, rozciągający się tak daleko na północ i południe, że nawet z tego miejsca nie sposób było dostrzec jego granic.Ciemne szprychy szerokich alej przecinały go na całej jego długości, by złączyć się wresz­cie z dalekim, zaledwie widocznym kręgiem bulwarów, gdzie w niebo wznosiło się sześć gigantycznych obelisków - grób Lor­da Stiamota, pogromcy Metamorfów.Dalej było już tylko mo­rze, ciemnozielone, przykryte niską delikatną mgiełką.- Proszę za mną, panie - powiedziała Ambergarde.- Ostat­nie światło dnia już zgasło.Czy mogę wskazać ci, panie, twój pokój?Tej nocy miał spać sam, w surowym małym pokoiku w po­bliżu ołtarza.Nie wolno mu było nic zjeść, a wypić mógł tylko wino snów, mające otworzyć mu umysł tak, by Pani mogła weń wejść.Gdy Ambergarde odeszła do siebie, obrócił się ku Cara­belli i powiedział:- Nie zapomniałem obietnicy, kochanie.- Przecież wiem.Och, Valentinie, modlę się, żeby nakazała ci powrócić na Górę!- Zostaniesz ze mną, jeśli mi tego nie nakaże?- Jak mogłabym nie zostać, niezależnie od tego, co zdecy­dujesz? Jesteś Koronalem.Ale modlę się, żeby kazała ci wró­cić.Śnij dobrze, Valentinie.- Śnij dobrze, Carabello.Pozostawiła go samego.Przez dłuższą chwilę Valentine stał przy oknie, patrząc, jak noc ogarnia wybrzeże i ocean.Wiedział, że gdzieś na zachód stąd leży Wyspa Snu, dominium jego mat­ki, schowany za horyzontem dom słodkiej, błogosławionej Pani, przynoszącej mądrość śpiącemu światu.Wpatrywał się w mo­rze, w coraz mroczniejszą ciemność, jak gdyby przebiwszy ją wzrokiem, mógł dostrzec jaskrawobiałe kredowe wybrzeże, na którym wznosiła się Wyspa.Potem rozebrał się i położył na prostym łóżku, jedynym me­blu w pokoju.Podniósł do ust puchar ciemnoczerwonego wina snów.Wypił duży łyk gęstego, słodkiego napoju, a po nim dru­gi, obrócił się na wznak i wszedł w trans otwierający umysł na płynące z daleka impulsy.Czekał na sen.Przybądź, matko.To ja, Valentine.Poczuł senność, zapadł w drzemkę.Matko.Pani.Matko.Pod powiekami tańczyły mu jakieś kształty.Delikatne wy­dłużone postaci, niczym nadmuchane, wynurzały się z otworów w ziemi, wznosiły pod dach nieba.Pozbawione ciała dłonie wyra­stały z pni drzew, w ziemnych kopcach otwierały się żółte oczy, rzekom wyrastały włosy.Patrzył i czekał, zapadał się coraz głębiej i głębiej w królestwo snów.Przez cały czas słał duszę ku Pani.Dostrzegł ją niewyraźnie, siedzącą w Wewnętrznej Świątyni Wyspy, w komnacie o ścianach z delikatnego białego kamienia, pochyloną nad ośmiobocznym basenem, jakby oglądała w wo­dzie swe odbicie.Spłynął wprost ku niej, unosił się tuż nad nią, spojrzał w dół, dostrzegł odbicie znajomej twarzy, ciemne lśnią­ce włosy, pełne usta, ciepłe, kochające oczy, za jednym uchem, jak zwykle, kwiat, srebrna opaska na czole.Powiedział cicho:- Matko? To ja, Valentine.Uniosła twarz, lecz twarzy - tej bladej, starej, zmarszczonej i zaskoczonej - nie znał.- Kim jesteś? - szepnął.- Och, przecież wiesz doskonale.Jestem Panią Wyspy!- Nie.nie.- Ależ z pewnością tak! - Nie.- Czemu do mnie przyszedłeś? Nie powinieneś.Jesteś Pontifexem i to ja powinnam odwiedzić ciebie, a nie ty mnie.- Pontifexem? Miałaś na myśli Koronala!- Czyżbym powiedziała “Pontifex"? Pomyliłam się.- A moja matka? Gdzie jest moja matka?- Ja nią jestem, Valentine.I rzeczywiście, pomarszczona blada twarz była tylko ma­ską, maską, która zrobiła się naraz przezroczysta i opadała ca­łymi płatami jak spalona słońcem skóra, a pod nią krył się cudowny uśmiech i ciepłe oczy jego matki.Lecz one także odpa­dły, by znów ujawnić rysy tamtej kobiety, a pod nimi znów rysy jego matki, lecz tym razem jego matka płakała.Wyciągnął ku niej dłoń, lecz przeszła przez jej ciało.Był sam.Nie powróciła do niego tej nocy, choć szukał jej wśród następujących jedna po drugiej wizji, wśród sennych królestw tak dziwnych, że chęt­nie uciekłby z nich, gdyby tylko mógł; w końcu zrezygnował i pogrążył się w najgłębszym śnie bez snów.Gdy się przebudził, był późny ranek.Umył się i wyszedł z po­koju.Na korytarzu czekała na niego Carabella.Twarz miała bla­dą, napiętą, oczy poczerwieniałe, jakby spędziła bezsenną noc.- I co, panie? - spytała, gdy tylko go zobaczyła.- Niczego się w nocy nie dowiedziałem.Sny miałem płyt­kie, a Pani ze mną nie rozmawiała.- Och, kochanie, tak strasznie mi przykro!- Dziś w nocy spróbuję jeszcze raz.Być może wypiłem za mało wina snów.lub za dużo? Przełożona coś mi doradzi.Ja­dłaś śniadanie, Carabello?- Już dawno.Ale znów siądę do stołu, jeśli tego chcesz.Sleet pragnie się z tobą zobaczyć.W nocy nadeszła jakaś pilna wiado­mość; przyszedłby do ciebie natychmiast, ale mu nie pozwoliłam.- O co chodzi?- Nic mi nie powiedział.Mam zaraz po niego posłać? Valentine przytaknął skinieniem głowy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl