RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W garniturze było mu do twarzy.Beżowy krawat, nakrochmalona chusteczka w butonierce - wyglądał dobrze i bardzo młodo.Trumny brata nie otwierano - pozostałych też nie - lecz przed pogrzebem pozwolono mi go zobaczyć.Właściciel zakładu pogrzebowego odwalił kawał dobrej roboty, tak że nikt by się nie domyślił, jaką śmiercią Jakub zginął.Oczy miał zamknięte, nałożyli mu nawet okulary.Patrzyłem na niego chwilę, pocałowałem go w czoło i cofnąłem się o kilka kroków, żeby młodzieniec z białym goździkiem w klapie marynarki mógł za­śrubować wieko trumny.Na mszę za spokój duszy Jakuba Sara zabrała Amandę.Dziecko płakało przez cały czas, łkając cichutko w pierś matki.Chwilami wybuchało głośnym, przera­żającym zawodzeniem, którego echo niosło się przez cały kościół niczym krzyk potępieńca w lochach śred­niowiecznego zamczyska.Sara kołysała ją, tuliła, wo­ziła na kolanach, nuciła jej piosenki, coś do niej szep­tała, lecz nic nie skutkowało - Amanda nie dawała się pocieszyć.Kościół nie był nabity, ale i nie pusty, chociaż żałob­nicy nie należeli do przyjaciół Jakuba.Przyszli ci, którzy nas znali, którzy wiedzieli, że razem dorastaliś­my: klienci magazynu paszowego Raikleya albo po prostu ciekawscy.Jego jedynym przyjacielem był Lou, ale Lou już nie żył i czekał na Jakuba w świeżym grobie za kościołem.Ksiądz poprosił mnie, żebym wygłosił mowę pogrze­bową.Odmówiłem.Powiedziałem, że jeszcze nie do­szedłem do siebie, że nie dałbym rady, że na pewno bym się załamał, co nie mijało się z prawdą.Był bardzo wyrozumiały i wygłosił mowę sam.Brzmiała nader przekonująco, choć twierdził w niej, że doskonale Ja­kuba znał i zawsze uważał go za syna.Po mszy poszliśmy na cmentarz, gdzie czekał otwarty grób, prostokątna dziura w zaśnieżonej ziemi.Ksiądz powiedział: „Co Bóg daje, Bóg zabiera.Błogo­sławione imię Pana naszego”.Gdy opuszczali trumnę, zaczął prószyć śnieg.Wrzu­ciłem do grobu garść twardej gliny; wylądowała na wieku z głuchym łoskotem.Jeden z reporterów uwiecz­nił ten moment na zdjęciu.Ukazało się w „Ostrzu Toledo” tego samego wieczora: ubrany w ciemne palto, stałem pochylony nad grobem o krok przed innymi żałobnikami, rzucałem garść ziemi, a wokoło tańczyły białe płatki śniegu.Wyglądało to jak fotografia z książki historycznej.Później podeszła Sara z płaczącą Amandą na ramie­niu i rzuciła na wieko trumny jedną różę.Kiedy odchodziliśmy, odwróciłem się, żeby po raz ostatni spojrzeć na otwarty grób.Staruch siedzący w kabinie małej koparki już czekał, przygotowując maszynę do pracy.Kilkanaście metrów dalej zobaczy­łem kobietę bawiącą się w chowanego z dwoma malut­kimi chłopcami.Odbiegła kilka kroków, przykucnęła za wielkim marmurowym krzyżem, a rozchichotani chłopcy ruszyli za nią między nagrobkami, brnąc przez głęboki śnieg.Znaleźli matkę, krzyknęli wesoło, a ona wstała, żeby podbiec do innego nagrobka, lecz nagle spostrzegła, że ją obserwuję i zatrzymała się w pół kroku.Chłopcy zaczęli podskakiwać wokół niej, zano­sząc się śmiechem.Nie chciałem, by pomyślała, że jej zachowanie mnie obraża, więc pomachałem do niej ukradkiem.Chłopcy zobaczyli mnie i radośnie odmachali, podnosząc rączki wysoko nad głowę, jak pasażerowie odpływającego statku, lecz matka szepręła coś do nich i natychmiast przestali.Za plecami wyczuwałem obecność Sary, słyszałem kwilenie Amandy wtulonej w jej ramiona, ale się nie odwróciłem.Zastygłem bez ruchu.Zamarłem.Po raz pierwszy tego dnia byłem bliski płaczu.Nie wiem dlaczego.Może przez tych dwóch chłopców? Może przypominali mi Jakuba i mnie, kiedy byliśmy dziećmi? W każdym razie zadrżałem, w piersi mnie ścisnęło, w uszach zadzwoniło.Nie, nie odczuwałem smutku, nie miałem poczucia winy ani wyrzutów su­mienia.Byłem po prostu skonsternowany, zbity z tro­pu, bo nagle uświadomiłem sobie, co zrobiłem, i zalała mnie fala druzgoczącego oszołomienia.Ujrzałem wszy­stkie swoje zbrodnie i przestępstwa i nie potrafiłem doszukać się w nich sensu.Były mi obce, nieprzenik­nione, jakby popełnił je ktoś inny.Sara dotknęła mnie i wróciłem do rzeczywistości.- Hank? - szepnęła zatroskana.Odwróciłem się powoli.- Dobrze się czujesz?Uśmiechała się do mnie.Miała na sobie długie palto z czarnej wełny, a szyję owinęła białym szali­kiem.Była w zimowych botkach i w skórzanych ręka­wiczkach.Wyglądała naprawdę pięknie, porażająco pięknie.Wzięła mnie pod rękę.- Amandą marznie.Kiwnąłem głową i niczym bezwolny, zgrzybiały sta­rzec dałem się wyprowadzić z cmentarza.Gdy wsiadaliśmy do samochodu, zawarczał silnik koparki.Po pogrzebie świat sobie o nas przypomniał.Ludzie zostawiali nam na progu garnki z jedzeniem, słoiki domowego dżemu, bochenki świeżutkiego chleba, ter­mosy z zupą.Dzwonili do nas znajomi, koledzy z ma­gazynu Raikleya składali nam kondolencje.Natomiast nieznajomi, ludzie poruszeni moją historią, zasypywali nas listami: cytowali fragmenty psalmów, radzili, jak przezwyciężyć smutek, dodawali otuchy, pocieszali.Wspaniałomyślność, hojność, spontaniczna troskliwość - to wszystko było doprawdy zdumiewające, lecz wywierało na mnie dziwnie niepokojący wpływ, gdyż dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że w naszym życiu, w życiu Sary i moim, wyraźnie czegoś brakuje: nie mieliśmy przyjaciół.Nie wiedziałem, jak do tego doszło.Przecież w col­lege'u mieliśmy przyjaciół, zwłaszcza Sara, bo otaczała ją cała armia kolegów i koleżanek.Lecz gdy prze­prowadziliśmy się do Delphii, kumple i przyjaciółki po prostu zniknęli, a nowych przyjaźni nie zawarliśmy.Nie, nie odczuwałem ich braku - nie czułem się samotny - byłem tylko trochę zaskoczony.Okazało się, że przez te wszystkie lata egzystowaliśmy w za­mkniętym kręgu, całkowicie zaspokajając swoje po­trzeby, że ani Sara, ani ja nie pragnęliśmy kontaktów ze światem zewnętrznym.Uznałem, że to zły znak, że to coś niezdrowego, nienormalnego.Wyobrażałem so­bie, co by powiedzieli sąsiedzi, gdybyśmy wpadli.Nie byliby zaszokowani, przeciwnie: powiedzieliby, że z nas dwoje samotników, że nie przepadaliśmy za życiem towarzyskim, że nigdy nie prowadziliśmy otwartego domu i na pewno ukrywaliśmy jakieś ponure tajem­nice.Często słyszy się, że najcięższe zbrodnie popeł­niają samotnicy, i fakt, że za takowych nas uznałem, podsunął mi dalsze wnioski.Może wcale nie jesteśmy zwykłymi ludźmi uwikłanymi w niezwykłą sytuację? Może tylko takich udajemy? Może sami do tej sytuacji doprowadziliśmy? Może jesteśmy za to wszystko od­powiedzialni? My, Sara i ja?Nie bardzo w to wierzyłem, chyba nawet wcale [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl