RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kane drżał z zimna.Zapiął pod szyją swój ciemno­brunatny płaszcz, z żalem wspominając ciepły kożuch, o który biją się pewnie w tej chwili śmieciarze w Carsultyalu.Pustynia była pusta i zimna.W nocy temperatura spadała poniżej zera.Ubranie magika, składające się z zielonej wełnianej koszuli, czarnej skórzanej bluzy i spodni, nie było na tę noc odpowied­nie.A do tego jeszcze zimny wiatr.Poprzedniego dnia zjadł swój ostatni posiłek - kawałki su­szonych owoców.Zabranego ze sobą pożywienia starczyło mu zaledwie na tydzień.Z wodą było lepiej.Miał jej jeszcze pół bu­kłaka.Opróżnił go, nim znalazł się na pustyni, ale opatrzność czuwała nad nim.Udawało mu się, podążając wyznaczonym szlakiem znajdować studnie z wodą.Uważano, że południowo-wschodnie pustynne posiadłości Carsultyalu graniczą z zapomnianymi, dawnymi królestwami.Krążyły opowieści o starożytnych miastach, pogrzebanych w pustynnych wydmach.Kane natknął się na coś, co mogłoby być śladem zaginionych pustynnych szlaków, prowadzących do ba­jecznych gór we wschodniej części kontynentu.Zdecydował się jechać tym szlakiem.Od czasu do czasu odkrywał kamień, na którym widniały zamazane hieroglify, przypominające te nakreś­lone w księgach starej wiedzy o świecie.Chociaż mogły być tak­że artystycznym oszustwem wiatru i lodu.Mimo męczarni, jakie przechodził, nie mógł nic wymyślić, aby przerwać jednostajną pustkę.Widział tylko rozrzucone karłowate drzewka i rzucające się w oczy słupy z agatowego drewna.Na wierzchołkach słupów rosło trochę trawy.Przyjemny widok dla człowieka, który przez wiele dni nie spotkał nawet jaszczurki.Może próba przebycia pustyni, o której nikt nic nie wiedział, nie była rozsądną decyz­ją? Przydałoby się przynajmniej więcej żywności.Ale magik nie myślał o tym, co zrobi, gdy okoliczności przestaną mu sprzyjać.Od lat realizował swoje dziwne i nieodpowiedzialne pomysły, nie przejmując się tym wcale.Ze spokojem pogratulował sobie drogi, jaką wybrał.Dzięki niej nie ścigał go żaden z jego nie­przyjaciół.Zza rzadkiej mgły wyłoniły się góry.Wyglądały jak rząd bez­barwnych i zniszczonych zębów.Ich pojawienie się było powo­dem do optymizmu.Kane ucieszył się, że przynajmniej przekroczył pustynię.Ale nadzieja zniknęła, kiedy późne, popołudniowe słońce ukazało bardziej pionowe zbocza niż przypuszczał.Oka­zało się, że na kruszejących skałach i urwiskach pokrytych pia­skiem nie było żadnego życia.Jedynie czarne grupy podwójnych krzewów urozmaicały krajobraz.Od skośnej skały odbijały się promienie słoneczne.Tęczowy blask padał na dużą płytę skamieniałego drewna, która wyglądała jak ogromny, błyszczący klejnot.Ciemność przyniosła niespodziewany zapach palącego się drewna - dobrze znany, jakby domowy - niezwykły w tej roz­ległej pustce.Kane dotknął lekko swej brudnej rdzawej brody, okalającej tak samo brudną twarz.Wyrwał kilka pasemek po­wiewających rudych włosów, wychodzących na czoło spod skó­rzanej opaski, pośrodku której błyszczał lazurowy kamień.Wciągnął nocne powietrze z niewiarą w powodzenie tej wypra­wy.Wspinaczka posuwała się naprzód.Robiło się coraz cie­mniej.U podstawy gór zapraszająco migotał płomień zwykłego ogniska.Nie było powodu, aby uważać je za coś specjalnego.Biorąc pod uwagę odległość, musiało być dosyć duże.Kane prowadził swego konia.Ostrożnie, przy świetle księży­ca, szukał najlepszej drogi przez piasek.Poczuł skręcający ból w żołądku.Pewniej ruszył w kierunku obozowiska, ciągle oblicza­jąc długość odcinka oddzielającego go od niego.Nic nie wska­zywało na to, że ktoś tutaj zamieszkuje.Na takim pustkowiu życie wydawało się niemożliwe.Chyba tylko inni wędrowcy mogli rozpalić to ognisko.Kane nie domyślał się nawet, kim byli i co mogło ich tu sprowadzić.Wiadomo, kto zasiedla pół­nocno-zachodni półksiężyc Wielkiego Południowego Kontynen­tu.W tej części, wraz ze świtem, mogły pojawić się istoty od­mienne od ludzi.Kimkolwiek był ten, który rozpalił ogień, jadł teraz gotowane mięso i nie musiał być zupełnie obcy.Po rozmiarze ogniska Ka­ne sądził, że to jakieś spotkanie koczowników lub dzikich, prawdopodobnie pochodzących z osady, która nie leży w gó­rach.Opanowany myślą o gorącym posiłku, magik oblizał wyschnięte wargi.Uwolnił swój miecz z siodła i przewiesił go przez plecy tak, że znana mu rękojeść wysunęła się pewnie do przodu ponad prawym ramieniem.Dotknięta pochwa puściła zabezpieczenie.Teraz wystarczyło tylko chwycić za rękojeść, aby za pomocą sprężyny ostrze uwolniło się samo.Kane ostrożnie zbliżył się do obozowiska.IIDWÓCH PRZY OGNISKUDo nosa Kane'a doleciał zwierzęcy zapach.Bardziej cierpki niż ostry.Palące się drewno i gotowane mięso.Trzaskające ognisko zasłaniało skurczoną postać.Magik trącił lekko konia i przeje­chał w miejsce, z którego miał lepszy widok.Chciał upewnić się w swych przypuszczeniach.Ściągnął twarz, jakby coś sobie przypominał.Tylko jeden człowiek siedział przy płomieniach ­jeżeli giganta można nazwać człowiekiem.Kane widywał się z tymi istotami i rozmawiał podczas swych wędrówek, ale ostatnio nie było łatwo natknąć się na nie.Wiedział, że giganci są dumni i nierozmowni.Trzymają się w grupie składającej się z kilku osób.Gardzą wysoką pozycją ludzkiej cy­wilizacji.Żyją na pół dziko.Osiedlają się na terenach nieodwie­dzanych przez ludzi.To prawda, że krążyło wiele opowieści o osobliwych gigantach, którzy okupowali ludzkie osady, ale takie postępowanie było zakazane przez prawo ich rasy.Opowiadano też historie o straszliwych potomkach olbrzymów - potworów.Ten gigant okazał się niegroźny.Kiedy usłyszał uderzenie końskiego kopyta o kamień, nie przyjął wrogiej postawy, tylko z zainteresowaniem zwrócił się ku przybyszowi.Nie dlatego, że dla kogoś z jego budową pojedynczy jeździec i koń nie stanowi­ły większego zagrożenia.Obok niego leżał zakrzywiony topór, którego spiżowe ostrze mogłoby służyć jako kotwica na statku.Kane zdawał sobie sprawę, że jego zbliżenie będzie obserwowa­ne spoza ogniska.Olbrzym nadal zachowywał się spokojnie.Splunął w ogień i obrócił na drugi bok całe, nienaruszone zwie­rzę, wyglądające na kozę.Gorące, soczyste mięso.Głód wziął górę nad ostrożnością.Kane usiadł wygodnie w siodle i pocwałował w stronę giganta.Z pełną szybkością doje­chał do miejsca, gdzie blask ognia zakreślał krąg, i zatrzymał się.- Dobry wieczór - przywitał się spokojnie, mówiąc całkiem płynnie językiem jego rasy.- Twój obóz był widoczny z dużej odległości.Zastanawiałem się, czy nie mógłbym się do ciebie przyłączyć [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl