[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dusiciel z Bostonu chodzi po magazynie Ralpha zastanawiając się, jak przygotować lamb en cróute dla swych przyszłych żydowskich teściów.Młodzieniec podążył za Jennifer.- Nawet Charles Manson robił zakupy - powiedział bez tchu.Jennifer zatrzymała się i ich wózki znów się zderzyły.- Jest pan przyjacielem Charlesa Mansona, czy co? - Spytała, po części poważnie.Młodzieniec uderzył się dłonią w pierś i spytał z przerażeniem:- Ja? Nie, oczywiście, że nie!- Proszę posłuchać - powiedziała Jennifer.- Pozbądźmy się lepiej jednego wózka.W przeciwnym razie, zanim jeszcze dojedziemy do kasy, zaliczymy naprawdę poważny wypadek drogowy.Z zakupami uporali się w dziesięć minut.Potem młodzieniec przepchnął wózek do samochodu Jennifer, metalicznie lśniącego zielonego eldorado, ledwie sześciomiesięcznego.- Gdzie pański wóz? - Zapytała Jennifer.Młodzieniec machnął nieśmiało ręką w kierunku chropowatego dwunastoletniego le sabre z oklapniętym zawieszeniem.Jennifer uśmiechnęła się.- Chce pan zostawić go tutaj i wrócić moim?- Nie, nie trzeba.Pojadę za panią.Nie za blisko, nie chcę pani robić kłopotu.Naprawdę powinnam poznać pańskie imię - powiedziała.- I sądzę, że pan powinien poznać moje.Jestem Jennifer Shepheard.Uścisnęli dłonie.- Bernard Muldoon - odpowiedział młody człowiek.- Jestem studentem szkoły menedżerów Uniwersytetu San Diego.- Miło cię poznać, Bernardzie.Wyjechali spod magazynu na Hollywood Boulevard i skierowali się na zachód.Jennifer pilnowała kątem oka ledwie zipiącego wozu Bernarda, sprawdzając, czy nie zabłądzi na skręcie do La Brea.Nie mieszkała daleko: w górze kanionu, przy Paseo del Serra.Siny kłąb spalin, który zostawiał za sobą samochód Bernarda, kazał jej jechać bardzo powoli.Niemniej, po pięciu minutach parkowali już na stromym podjeździe przed domem Jennifer, zbudowanym w stylu rancza, z pokojami na półpiętrze.Bernard pomógł jej przenieść zakupy do kuchni.Rozejrzał się, gdy Jennifer otworzyła mu drzwi.Sąsiedzi nie będą plotkować? - Spytał.Nie masz zamiaru dostarczać im powodów do plotek, mam nadzieję - uśmiechnęła się.Bernard spłonął rumieńcem.- No, nie, oczywiście, że nie.Wiem jednak, jacy bywają sąsiedzi z przedmieść.Żyją wyłącznie plotkami i cukierkami Stouffera.- Sądzisz, że i ja jestem taka? - Spytała, myśląc o pewnym popołudniu z zeszłego tygodnia, gdy rozłożywszy się z zadartymi nogami i najnowszym numerem „Lace 2”, zjadła w trakcie lektury całe pudełko cukierków.Nie pozwalała sobie często na takie hulanki.Chciała utrzymać swą figurę.Przysięgła sobie teraz, że nigdy więcej nie będzie tego robić.Kuchnia wyłożona była brązowymi kafelkami w stylu Dnia Dziękczynienia, z glazurowymi obrazkami złocistych maków nad zlewem (czasem wyobrażała sobie, że tańczy naga między tymi właśnie makami).Był też prodiż z wymalowanym na nim głupawym zajączkiem, stojak z dziesięcioma brunatnymi jajeczkami oraz kalendarz wydany przez Currier & Ives, który podarowała gospodyni jej ukochana kuzynka wraz z nadzieją nauczenia ciotki odrobiny dobrego smaku.Jennifer wyłożyła zakupy na kafelkowy blat i poinstruowała Bernarda, gdzie ma, co umieścić.- Masz ochotę na kieliszek wina? - Spytała.- W lodówce jest trochę Chablis.Mam też piwo, jeśli wolisz.Kieliszki są w szafce, obok wagi.Tak, tam.Możesz nalać dla mnie?Spędzili w kuchni całe popołudnie, przygotowując lamb en cróute i pogadując o wszystkim i o niczym.Polityka, sztuka, telewizja, jak dobrze na swe lata trzyma się Raquel Welch, co z antykoncepcją u nieletnich dziewcząt, energia atomowa, Greenpeace, sens życia innych, sens własnego życia.Jennifer nie mogła uwierzyć swym oczom, gdy spojrzawszy na kopię wczesnoamerykańskiego zegara ściennego stwierdziła, że jest już dobrze po piątej.Bernard utrzymywał ją w stanie ciągłego zainteresowania swoją osobą, bawił nieustannie.„Gdyby tak.” - Lecz owo „gdyby tak” było odległe tak bardzo, jak przystało na kobietę zamężną.A przynajmniej na tyle, na ile pozwalało wychowanie Jennifer.Poza „gdyby tak” rozciągały się obszary podniecającej przygody i przyjemności, ale były tam również: niebezpieczeństwo i niepewność.- O której masz ten obiad? - Spytała go, pokrywając pasztet warstwą jajka.- Powinieneś włożyć to do piekarnika najpóźniej na godzinę przed podaniem, na dwieście dwadzieścia stopni.Bernard stał z dłońmi w tylnych kieszeniach spodni i przez dłuższą chwilę spoglądał w milczeniu na jagnię.Jennifer przestała malować je zanurzonym w jajku pędzelkiem i spytała:- Coś nie tak?- No.- Zaczął.- No, co? Coś nie tak z jagnięciem? Nie podoba ci się? Może ten pasztet jest trochę zbyt kolorowy, ale miało to być ostatecznie danie sporządzone przez mężczyznę.Nie chcemy chyba, by rodzice twojej narzeczonej pomyśleli sobie, że masz dwie lewe ręce? Wiesz, jacy są Żydzi, gdy przychodzi do podwieszenia kogoś pod dobre drzewo genealogiczne.- Nic z tych rzeczy - powiedział Bernard.- Prawda jest taka.Wiesz, muszę ci coś wyznać.- Wyznać? - Spytała.Podeszła do zlewu i umyła ręce.Rozwiązała tasiemki fartucha mówiąc: - Nic mi nie jesteś winien.Nawet prawdy.- Prawda jest taka - spojrzał na nią szczerze i naturalnie - że ja nie mam narzeczonej.- Och! - Jennifer spojrzała na jagnię.- A jeśli nie masz narzeczonej, to znaczy, że jej rodzice nie przyjdą na obiad?- Zgadza się - przyznał.- A jeśli nie przychodzą na obiad nieistniejący rodzice twojej nieistniejącej narzeczonej, to, kto przychodzi?- Miałem nadzieję, że ja, z tobą.Jennifer przypatrywała się Bernardowi z otwartymi ustami.- Miałeś nadzieję, że.Chcesz powiedzieć.nie wierzę! Poderwałeś mnie w supermarkecie i sprawiłeś, że zaprosiłam cię do domu! I jeszcze przygotowałam ci obiad! Po prostu w to nie wierzę!- Powiedziałem ci, że jesteś piękna.W tym przynajmniej byłem szczery.Jennifer pokręciła głową.- Naprawdę nie mogę w to uwierzyć.Myślałam, że się przesłyszałam, gdy to powiedziałeś.Nie jestem w stanie uwierzyć, by ktoś kompletnie obcy.wciąż nie mogę w to uwierzyć! Muszę się napić! Nalej mi wina, nim zemdleje!Bernard pospiesznie dolał Chablis do kieliszka i podał jej.- Naprawdę przepraszam - mówił [ Pobierz całość w formacie PDF ]