RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Było lato, błękitne, żółte, zielone.Niemcy bez oporu opuszczali teren.W Lublinie odnalazłem dom, gdzie udzielo­no mi kiedyś gościny.Stara kobieta rozpłakała się na mój wi­dok, jej mąż objął mnie serdecznie.- Trzeba kazać im za to zapłacić - powtarzał.- Powiesić Hitlera.- Na Berlin! - wołali żołnierze na ulicy, a przechodnie pod­chwytywali: „Na Berlin!" Ja też zacząłem krzyczeć: „Na Ber­lin!"Weszli do naszego getta, zostawili stosy trupów i ulice w gruzach, spalili, spustoszyli, spopielili wszystko.Ale urato­wałem się i chciałem w Berlinie, w imieniu nas wszystkich krzyczeć, że jestem wciąż żywy, ja, uciekinier z getta, świadek z Treblinki! Żyję i jestem zwycięzcą.Piłem z żołnierzami.Na Berlin, na Berlin! Wałęsałem się bezczynnie po korytarzach siedziby Polskiego Komitetu Wy­zwolenia Narodowego na Bernardyńskiej.Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.Spotkałem Grzegorza, partyzantów.Rozma­wialiśmy o rządzie, o gazecie, którą zamierzali wydawać.Grzegorz podniósł głowę.- Myślałem o tobie, Mietek.Czy chcesz pomóc armii ra­dzieckiej?Stuknąłem obcasami.- Na Berlin.Dla ciebie, ojcze, dla was, bracia- Więc urodziłeś się w Warszawie.a twój ojciec?Siedziałem w niewielkim pokoju biurowym komendantury radzieckiej w Lublinie.Na podłodze walały się segregatory, hełmy, butelki, leżał karabin, ze ściany spoglądała podobizna Stalina.Było ciepło; oficer, który mnie indagował, rozpiął bluzę, pocił się i przeklinał polski klimat.Od rana siedziałem naprzeciwko niego, odpowiadając na pytania, którymi roz­trząsał życie moje i mojej rodziny.W regularnych odstępach czasu powtarzał:- Rozumiesz, towariszcz, służyć w Armii Czerwonej to za­szczyt.Zdejmował okulary, wycierał sobie czoło.Potakiwałem.Ar­mia Czerwona szła na Berlin, trzeba zatem wstąpić w jej sze­regi.Gdy oficer zapytał o zawód mojego ojca, odpowiedziałem bez wahania: „robotnik-mechanik" i nadmieniłem, że pocho­dził z Rosji.Chciałem dotrzeć do Berlina, a słuchając wypo­wiedzi Moczara i Grzegorza zrozumiałem, że lepiej być synem proletariusza niż drobnego fabrykanta.Starałem się mówić po rosyjsku z jak najsłabszym polskim akcentem, ale mój kontakt ze zbiegłymi jeńcami w lesie był na to za krótki.Dochodziło już południe, gdy oficer przeczytał mi, strona po stronie, protokół z przesłuchania; zrobił się z tego cały plik papierów.- Zgadza się, towariszcz? - pytał po każdej kartce.Potakiwałem; Armia Czerwona idzie na Berlin, podpisywa­łem każdą stronicę, dziwiąc się tym środkom ostrożności.Chciałem się bić, wymknąłem się ze szponów katów, czy potrze­ba tylu pytań i podpisów, żeby mieć prawo ryzykować życie?- Przyjdź jutro rano, Misza.Ponownie zmieniłem imię, nie byłem już Marcinem ani Mietkiem, ale Miszą.To nieważne, pozostałem sobą, z ciągle tymi samymi przeżyciami, których nikt nie wydrze mi z pa­mięci, z niezłomną wolą dojścia do końca.„Taki musi być prawdziwy mężczyzna".Ojciec powiedział to w jedną z ostat­nich nocy tam, w getcie; słyszałem jeszcze jego głos, widzia­łem twarz.Dla mnie on będzie żył zawsze.Do końca, to zna­czy do Berlina.A potem? Ulice Lublina były odświętnie przy­strojone.Niedługo przystroi się wszystkie ulice, nadejdzie czas prawdziwego pokoju.Już gdy generał Rola mówił nam o zwycięstwie tam, na leśnej polanie, odczułem wkoło siebie pustkę, w której mnie zostawili.Nie mając teraz nic lepszego do roboty, jak łazić bez celu, bez żadnych planów, w oczeki­waniu jutrzejszego ranka, zacząłem wyobrażać sobie, jak to będzie potem, gdy ci, którzy nie zostali samotni, wezmą znów w ramiona swoje żony i dzieci.A ja? Cóż mi pozostanie?Poszedłem nad rzekę, która przecinała miasto.Znalazłem sobie miejsce między dwoma głazami i zanurzywszy stopy w wodzie przedrzemałem całe popołudnie w słońcu.Może ja też będę kiedyś miał dzieci.Ojciec powiedział, że mężczyzna staje się prawdziwym mężczyzną, gdy decyduje się założyć ro­dzinę.Marzyłem w półśnie.Moimi synami zaludnię znów las; dzięki nim moi zmarli będą żyć dalej.Potem opowiem im o mojej matce i braciach, o bohaterskim czynie ojca na Świę-tojerskłej.Ale to potem, gdy będą już dość silni, aby zrozu­mieć i wytrzymać.Nazajutrz rano poszedłem do komendantury.Czekałem w korytarzu, po którym kręciło się mnóstwo osób.Nikt nie zwracał na mnie uwagi.Wreszcie oficer, który przesłuchiwał i mnie poprzedniego dnia, wrzasnął wniebogłosy moje nazwisko.Zerwałem się.- Szukam cię od paru godzin! - krzyczał, popychając mnie naprzód.- Pułkownik czeka.Siwowłosy krępy oficer przechadzał się po pokoju, w któ­rym panował nie mniejszy nieład niż w pomieszczeniu, gdzie przyjmowano mnie wczoraj.Oficer trzymał w ręku kartki z przesłuchania.- Ach, to ty! Zdaje się, że dokonałeś już całkiem sporo.Ile masz lat?- Dziewiętnaście.Gwizdnął przez zęby.- Wciąż jeszcze chcesz się bić? Skinąłem głową.Jak mógł w to wątpić?- Wiesz, można się bić na różne sposoby.Siadaj.Podsunął mi swoją paczkę papierosów i pudełko zapałek.- My tu jesteśmy czymś w rodzaju policji - rzekł.- Wiesz, co to NKWD? Znasz tę nazwę?Znałem tylko oprawców, moją nienawiść do nich i żądzę walki, pomszczenia moich bliskich.- Potrzebujemy takich jak ty, ludzi, którzy potrafią wytro­pić bandytów.Widziałeś z bliska eneszetowców; byłeś w Zambrowie i w Białymstoku.Jeżeli chcesz, zaczniesz służbę u nas.Pokaż, co potrafisz, wykryj dla nas eneszetowców, do­nosicieli, tych, którzy cię wydali, kolaborantów, takich, co nas nie lubią.- Chciałem bić się inaczej.Dotrzeć do Berlina.- Potem pójdziesz na Berlin.Najpierw trzeba oczyścić tyły.Tutaj.No więc?Pułkownik strzelił palcami.- Więc jak? - powtórzył.Wydawali naszych za pięć kilogramów cukru; storturowali Janusza; zadenuncjowali tych troje żydowskich dzieci, które widziałem tamtego ranka, stojące z podniesionymi rękami przed wiejskim kościołem.A wójt ze wsi Zaremby wyciągnął rękę i wskazał mnie niemieckim żandarmom.To łotry.Zgo­dziłem się.Trzeba wytrwale iść do końca.Do Zambrowa przybyłem pewnego ranka w stroju wieśnia­ka.Odnalazłem znajome ulice, magazyn, przed którym aresz­towali mnie żandarmi.W komendanturze niemieckiej mieści­ła się teraz komendantura radziecka, inni żołnierze patrolo­wali miasto, w którym nie zmieniło się nic - po prostu śmierć skosiła kilka tysięcy naszych, zabrała Sonię.Potem czas, jak tafla jeziora, zamknął się nad ich męką.Mogłoby się zdawać, że nie Istniała tu nigdy żadna Sonia.Ale oto zjawiłem się, świadek i szperacz.Chodziłem od wsi do wsi, wkradałem się między chłopów, gdy zbierali się, aby potajemnie pędzić bimber.Rozmawiali­śmy.Znałem ich dobrze, tutejszych wieśniaków, cierpiałem przez nich i dzięki nim przeżyłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl