[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdawał sobie z tego sprawę i fakt ten nie przepełniał go goryczą.Szczęście jak dotąd sprzyjało mu, chociaż nigdy nie czuł się szczególnie szczęśliwy.W młodości wyuczył się zawodu pilota, następnie przeniesiono go na wyspę Guam.Były to czasy, kiedy argumenty Johnsona skierowane przeciw Wietnamowi Północnemu stały się tak ważkie, iż udźwignąć je mogły już tylko potężne B-52; kiedy Stary Henry Spryciarz dobył swój zaczarowany róg, a Stary Richard Spryciarz zadał w niego mocno, chociaż fałszywie, a wkrótce rozpoczął się ów wielki, kosztowny capstrzyk uwieńczony kacem-gigantem, chłopcy zaś powrócili do swych domów o dziesięć straconych bezpowrotnie lat za późno - przynajmniej ci, którzy byli w stanie wrócić.Steven B.Stanley nie cierpiał swojego drugiego imienia Benedykt na szczęście mógł powrócić.Latał na B-1, ale kiedy wiosną 1977, po fiasku rozmów SALT II, Stany Zjednoczone za prezydentury Cartera przystąpiły ze zdwojoną energią do zbrojeń, stawiając na bezzałogowe "Cruise-Missile" i rezygnując z kosztownych B-1, Steven zgłosił się na ochotnika do NASA, gdzie właśnie poszukiwano doświadczonych pilotów do czwartej generacji astronautów.Nazwa "astronauci" była w tym przypadku czystym eufemizmem, w NASA kształciło się bowiem pilotów, którzy latali nie wyżej niż 100 km nad atmosferą ziemską.Ludzi mamiono jednak ustawicznie mającą się rzekomo odbyć ekspedycją na Marsa - odpowiedzią na radziecki plan wysłania załogi na Czerwona Planetę.Już w 1977 roku amerykańska służba wywiadowcza przekazała informację o olbrzymich zamówieniach przekazanych przez rząd radziecki przemysłom ciężkiemu i elektronicznemu, nie związanych bezpośrednio ze zbrojeniami ani z wytwarzanym na szeroka skalę "Backfire".Od tego momentu zaczęły mnożyć się pogłoski o radzieckiej ekspedycji na Marsa.Ponieważ obydwa lądowniki Viking wysłane przez USA w 1976 roku nie przyniosły oczekiwanych dowodów istnienia życia na Marsie, a nawet, wprost przeciwnie, dostarczyły egzobiologom, chemikom i geologom cała masę nowych zagadek, liczni naukowcy, w tym również ci znaczący, zaczęli domagać się wysłania na tę planetę ekspedycji załogowej.W NASA podchwycono ochoczo te argumenty i rozpoczęto hałaśliwą propagandę, gdyż jej szefowie czekali tylko na zachętę ze strony przemysłu, aby uruchomić swoje manekiny w Waszyngtonie i odświeżyć oklepane śpiewki w stylu "prestiż USA", "honor narodu" czy inne.Wygrzebano z lamusa plany zmarłego von Brauna, do ich realizacji zabrano się jednak bez większego przekonania.Zamówienia przekazane przemysłowi nie były nawet godne uwagi: szkice, rozwiązania alternatywne, kosztorysy.Kongres był skąpy.Nikt nie wierzył tak naprawdę w sens wyścigu na Czerwona Planetę, tym bardziej, że trudno było ustalić ze stuprocentową pewnością, czy aby na pewno Rosjanie przystąpili na serio do prób.Kongres skąpił nie bez powodu, ale jedynie nieliczni wtajemniczeni wiedzieli, że pieniądze płyną od dawna innymi kanałami, które przypominały worki bez dna.W 1982 roku rozpoczęły się regularne loty krótkiego zasięgu, a laboratorium kosmiczne podjęło na nowo swoją działalność.Kiedy wkrótce potem start na Marsa stał się bardziej realny, a Rosjanie nie czynili nic, co pozwoliłoby wysnuć wniosek, że przystępują do lotów załogowych, Stany Zjednoczone zamroziły na pewien czas całkowicie wszelkie plany wysłania załogowej misji międzyplanetarnej.Bezczynność strony radzieckiej była niewytłumaczalna.Wojskowi zajmujący się projektem chronotronu oceniali sytuację jako coraz bardziej niepokojącą i nawoływali do pośpiechu.Przyśpieszono więc tempo budowy klatek, poszerzono też sztab naukowców.O wszystkich tych wydarzeniach Steve B.Stanley nie miał oczywiście zielonego pojęcia.Czuł tylko, że rząd przestał interesować się lotami kosmicznymi, wiedział też, że redukuje się stale personel naukowy i techniczny.Wiele razy wchodził na orbitę wraz z grupą naukowców, aby po okresie postoju przy laboratorium kosmicznym powrócić na Ziemię z grupą innych naukowców.W 1983 roku zakończył swoja karierę w NASA; praca przestała go satysfakcjonować.Dwadzieścia godzin testu oraz sprawdzania przyrządów i wskaźników, a po niecałej godzinie lotu pierwsza część misji dobiegła końca.Po kolejnych dwóch godzinach wypełnionych podobnymi czynnościami powrót na Ziemię.Już po trzecim tego typu locie Steve poczuł się jak dorożkarz, szykanowany przez nerwowych metalurgów, biologów, geografów, meteorologów i astronomów, z których większość troszczy się jedynie o dane techniczne i całość urządzeń, jego samego natomiast wini za każda usterkę maszyn.Kiedy podczas szóstego lotu opróżnił latrynę w powietrzu, gdzie zapłonęła jak ognisko, zrozumiał, że musi podjąć tę decyzję.I tak powrócił do Air-Force jako instruktor lotnictwa, nie on jeden zresztą.W ten oto sposób znalazł się przed dwoma laty w Nowym Meksyku.Bilet lotniczy wystawiony był na piątek, Steve miał więc jeszcze dwa dni na załatwienie wszystkich formalności.Swoje rzeczy pomieścił bez trudu w dwóch metalowych walizkach i torbie podróżnej.Nazajutrz po południu zadzwonił do Lucy, z którą od pół roku utrzymywał bliższe kontakty.Była to bystra kobieta dobiegająca czterdziestki, o rudawych włosach i wyzywających zielonych oczach rozstawionych może nieco za szeroko.Pracowała jako sekretarka u pewnego adwokata.Steve odebrał swoje dokumenty, po czym poprosił w bazie lotnictwa o podwiezienie go jeepem do miasta, skąd udał się taksówką do kancelarii adwokackiej.Jak większość mężczyzn, którym natura poskąpiła wzrostu, Steve wolał kobiety wysokie, a Lucy z uwagi na swoje 179 cm całkowicie odpowiadała jego gustom.Nazywała go żartobliwie "Frankie-boy" z powodu nieznacznego podobieństwa do Franka Sinatry z okresu takich filmów jak "Stąd do wieczności" i upierała się, że z pewnością w jego żyłach płynie włoska krew.Steve nie mógł sobie wprawdzie wyobrazić, w jaki sposób Włoch mógłby zbłądzić do tak pobożnej rodziny baptystów, jakimi byli Stanleyowie, musiał jednak przyznać, że coś w tym musi być.Jego rodzice w latach młodości przebywali często w Europie.Matki nie mógł już sobie przypomnieć, znał ją właściwie tylko z opowiadań ojca.Zginęła w wypadku, kiedy nie miał jeszcze dwóch lat [ Pobierz całość w formacie PDF ]