[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To możliwe.Pewnie, że możliwe.A jeżeli tak, to co? Właśnie, co? Kiedy to się stanie? Kiedy to COŚ się ujawni? Czy mogę odwrócić się od ciebie plecami, mój śliczny, mały aniołku? Czy kiedykolwiek będę bezpieczna? Jezu, Jezu, dopomóż mi.Wspomóż mnie, Matko Boża.Nigdy nie powinnam mieć dzieci.Nie po tym pierwszym.Nigdy nie mogę być pewna, co właściwie stworzyłam.Nigdy.A co, jeśli.Język i wargi, odrętwiałe od alkoholu, z każdą chwilą coraz trudniej formułowały kolejne słowa, a kiedy jeszcze bardziej zniżyła głos, Joey z trudem mógł dosłyszeć, co mówiła, chociaż jej twarz znajdowała się zaledwie parę cali od niego.- A co, jeśli.któregoś dnia.będę.musiała cię zabić.aniołku? Kolejne słowa były coraz cichsze i coraz mniej wyraźne:- Co, jeśli.będę musiała.zabić cię.tak.jak musiałam.zabić tamtego?Zaczęła cichutko popłakiwać.Nagle Joeya przeszył lodowaty dreszcz, który zmroził go do szpiku kości.Zaniepokoił się, że to nagłe drżenie spowoduje poruszenie koca i przy-kuje uwagę matki.Bał się, żeby się nie zorientowała, że usłyszał każde wypowiedziane przez nią słowo, Wreszcie trochę się uspokoiła.Przestała pochlipywać.Joey był pewien, że słyszała głośne bicie jego serca.Czuł się dziwnie.Bał się matki, a jednocześnie było mu jej żal.Chciałby ją objąć i powiedzieć, że wszystko będzie w porządku, ale brakowało mu odwagi.Wreszcie po minucie lub dwóch, które zdawały się długimi godzinami, wyszła z sypialni, delikatnie zamykając za sobą drzwi.Przykryty kocem Joey skulił się w pozycji embrionalnej.Co to wszystko miało oznaczać? O czym ona mówiła? Czy to tylko dlatego, że się upiła? A może była szalona?Pomimo przerażenia Joey zawstydził się, że pomyślał w ten sposób o swojej matce.W głębi serca cieszył się, że mrok pokoju rozjaśniała blada, słaba poświata nocnej lampki.Nie chciał być teraz sam wśród zupełnych ciemności.* * *W koszmarnym śnie Amy urodziła przerażająco zdeformowane dziecko -odrażającą, dziką istotę, która bardziej niż człowieka przypominała kraba.Znajdowała się wraz z nią w małym słabo oświetlonym pokoju, a ta istota atakowała ją, kłapiąc ostrymi szczypcami i wilczymi szczękami.W ścianach tkwiły wąskie okna i za każdym razem, gdy mijała kolejne z nich, po drugiej stronie szyby widziała matkę i Jeny'ego Gallowaya - patrzyli na nią i śmieli się.Nagle dziecko sunąc żwawo po podłodze podpełzło do niej i chwyciło ją ostrymi szczypcami za kostkę.Obudziła się i usiadła na łóżku, tłumiąc krzyk narastający w gardle.Na szczęście zdołała go pohamować.To tylko sen, na miłość Boską, powiedziała sobie w duchu.Tylko zły sen, który zawdzięczasz Jerry'emu Gallowayowi.Niech go wszyscy diabli!W półmroku po jej prawej stronie coś się poruszyło.Włączyła nocną lampkę.Zasłony.Okno było uchylone na parę cali, aby pokój był stale wietrzony, i lekki podmuch poruszył zasłonami.Przecznicę lub dwie dalej zawył żałośnie jakieś pies.Amy spojrzała na zegarek.Trzecia nad ranem.Siedziała przez chwilę na łóżku, dopóki się nie uspokoiła, ale kiedy zgasiła światło, nie była w stanie zasnąć.Ciemność była nieprzyjemna i groźna.Od dzieciństwa Amy nie czuła się w ten sposób.Miała osobliwe, niepokojące wrażenie, że gdzieś tam, pośród nocy, znajdowało się coś potwornego, co zmierzało w kierunku domu Harperów.To coś przypominało tornado, ale nie było nim.Było czymś gorszym.Czymś dziwnym i niezwykłym, dużo groźniejszym niż zwykłe tornado.Miała przeczucie - może nie było to najwłaściwsze określenie, ale najbliższe temu, co czuła - mrożące do szpiku kości przeczucie, że do niej i do całej jej rodziny zbliża się jakaś nieubłagalna, niszcząca, bezlitosna siła.Próbowała sobie ją wyobrazić, ale nie była w stanie.Żadne porównanie nie przychodziło jej do głowy.Uczucie zagrożenia pozostawało nieokreślone, nie nazwane, ale mimo wszystko bardzo silne.Prawdę mówiąc doznanie było na tyle dojmujące, wymowne i nieodparte, że koniec końców Amy wstała z łóżka i podeszła do okna, chociaż w głębi duszy wiedziała, że to bezcelowe.Mapie Lane pogrążona była w spokojnym śnie, spowita głębokimi, ale niegroźnymi cieniami.Poza ich ulicą na kilku łagodnych pagórkach rozciągały się przedmieścia południowego krańca Royal City.O tak wczesnej porze widać było światła tylko w kilku domach.Nieco dalej na południe, na skraju miasta i za nim znajdowały się tereny komunalne hrabstwa.Teraz ogromna, mroczna przestrzeń ziała pustką, ale w lipcu, kiedy przyjeżdżało tu wesołe miasteczko, Amy stojąca przy oknie będzie wpatrywać się jak urzeczona w feerię jaskrawych różnobarwnych świateł i odległy, czarodziejski, nieco rozmyty zarys obracającego się wolno Diabelskiego Młyna.Noc była taka jak zwykle.Amy nie zauważyła niczego nowego ani tym bardziej niebezpiecznego.Wrażenie, że znalazła się na drodze nadciągającej rozszalałej burzy, przygasło; zastąpiło je zmęczenie.Wróciła do łóżka.W tej chwili nad domem Harperów zawisła tylko jedna groźba -jej ciąża, nieunikniony skutek grzechu, jaki popełniła.Amy przyłożyła obie dłonie do brzucha.Zastanawiał się, co powie na to jej matka.Zastanawiała się też, czy zawsze będzie równie samotna i bezradna jak teraz.Z niepokojem patrzyła w przyszłość.4Przy stoisku z napojami orzeźwiającymi obok karuzeli przed Chrissy Lampion i Boben Drew stało jeszcze w kolejce pięć osób.- Nie znoszą tak czekać - stwierdziła Chrissy.- Ale naprawdę mam ochotę na to słodkie jabłko.To nie potrwa długo - mruknął Bob.Tyle jeszcze chciałabym zobaczyć.Spoko.Dopiero wpół do dwunastej.Lunaparku nie zamkną przed pierwszą.Ale to ostatnia noc - rzuciła Chrissy [ Pobierz całość w formacie PDF ]