[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czy miałem się temu poddać? Galvenie odezwałem się Poma rozmawiała za mną.Nie wiem, co powie-dzieć.Nie mogę zakazać wam ślubu, ale nie mogę.nie mogę. tu się zaciąłem; niemogłem mówić; oślepiły mnie łzy Martina. %7ładną miarą nie mógłbym jej skrzywdzić rzekł bardzo cicho, jakby składałobietnicę.Nie wiem, czy mnie zrozumiał; nie wiem, czy, jak twierdził Martin, nie wiedział, cozrobił.Pod pewnym względem nie miało to znaczenia.Ból i wina tkwiły w nim wtedyi na zawsze.O tym wiedział i cierpiał bez skargi.Jeszcze nie koniec owej historii.Nie potrafiłem wytrzymać tego, co umiał wytrzy-mać on, po prostu nie potrafiłem i w końcu, wbrew wszelkim nakazom litości powie-działem Pomie to, czego dowiedziałem się od Martina.Nie mogłem pozwolić, żeby po-szła do lasu bezbronna.Wysłuchała mnie, ale jeszcze mówiąc, wiedziałem, że ją utraci-łem.Owszem, uwierzyła mi.Niech Bóg mają w swojej opiece, chyba wiedziała o tym jużwcześniej znała nie fakty, lecz prawdę.Moja niedyskrecja zmusiła ją jednak do zaję-cia stanowiska.Zajęła je.Powiedziała, że zostanie z Ileskarem.Pobrali się w pazdzier-niku.Lekarz odchrząknął i przez długą chwilę wpatrywał się w ogień, nie zauważając znie-cierpliwienia swego młodszego wspólnika. No i co? młodzieniec wybuchnął w końcu niczym petarda. Co się stało? Co się stało? Właściwie nic.Zamieszkali w Ile.Galven dostał pracę jako zarząd-ca u Kravaya; po kilku latach zaczął sobie dobrze radzić.Urodził im się syn, potem cór-ka.Galven zmarł w wieku pięćdziesięciu lat; znowu zapadł na zapalenie płuc i jego ser-ce już tego nie wytrzymało.Moja siostra wciąż mieszka w Ile.Nie widziałem jej od kil-ku lat, mam nadzieję spędzić u niej Boże Narodzenie.Ach, ale po co panu to wszystkoopowiedziałem.Stwierdzi} pan, że istnieją niewybaczalne zbrodnie.Zgadzam się, że po-winno się do nich zaliczać morderstwo.A mimo to kochałem właśnie mordercę, któryw gruncie rzeczy okazał się moim bratem.Rozumie pan, co mam na myśli?rozmowy nocąNajlepszym wyjściem jest go ożenić. Ożenić? śśś. Która chciałaby za niego wyjść? Mnóstwo dziewcząt! To wciąż rosły, silny i przystojny mężczyzna.Mnóstwodziewcząt.Kiedy ich spocone ręce czy uda stykały się pod prześcieradłem, odsuwali się spiesz-nie od siebie, a potem leżeli, wpatrując się w mrok. A co z jego rentą? zapytał w końcu Albrekt. Dostałaby ją ona. Zostaliby tutaj.Gdzież by indziej? Mnóstwo dziewcząt chwyciłoby taką okazję.Mieszkanie za darmo.Pomagałaby w sklepie i opiekowałaby się nim.Nie ma mowy, że-bym oddała jego rentę po tym wszystkim, co dla niego zrobiłam.Nie jest nawet moimkrewnym.Mieliby pokój twojego brata, a on spałby w holu.Ten szczegół nadał takiej realności planowi, że Albrekt zadał pytanie dopiero podłuższym czasie, kiedy uśmierzył drapaniem swędzenie spoconych ramion. Masz na myśli jakąś konkretną osobę?W holu po drugiej stronie drzwi zaskrzypiało łóżko.Sara milczała przez minutę,a potem szepnęła: Alitsię Benat. Ha! skwitował to Albrekt z niejakim zaskoczeniem.Cisza wydłużała się, zmieniła w niespokojny sen gorącej nocy.Nie wiedząc, że zmo-rzył ją sen, Sara usiadła z nogami zaplątanymi w prześcieradło.Wstała i wyjrzała doholu.Jej bratanek spał; o pierwszym brzasku skóra na jego nagich ramionach i piersiwyglądała twardo i blado, niczym kamień. Dlaczego krzyczałeś?Usiadł nagle z szeroko otwartymi oczyma. Co się stało?25 Mówiłeś przez sen i krzyczałeś.Muszę się wyspać.Położył się.Kiedy Sara z powrotem ułożyła się do snu, zapanowała cisza.Leżał, wsłu-chując się w nią.Wreszcie, na zewnątrz, w brzasku dnia, coś jakby głęboko westchnęło.Przepłynął nad nim powiew chłodniejszego powietrza.Mężczyzna także westchnął; ob-rócił się na brzuch i zapadł w sen, który był dla niego białością, jak bielejący dzień.Poza granicą snów, poza ścianami, miasto Rakava stało nieruchomo w pierwszychchwilach świtu.Ulice, stare mury z wysokimi bramami i wieżami, wybrzuszone na ze-wnątrz fabryki, ogrody na wysoko położonej, południowej krawędzi miasta, cała długa,pochyła równina, na której powstało miasto, leżała blada, wysuszona, nieruchoma.Nakilku opuszczonych skwerach hałasowały fontanny.Na zachodzie, gdzie wielka równi-na spływała w ciemność, było jeszcze zimno.Długa chmura po wschodniej stronie nie-ba powoli rozpłynęła się w różową mgiełkę, a potem nad krawędzią świata przechyliłsię brzeg słońca niczym krawędz tygla z płynną stalą, wylewając blask dnia.Niebo zro-biło się błękitne, powietrze poprzecinały cienie wież.Przy fontannach zaczęły się zbie-rać kobiety.Ulice pociemniały od idących do pracy ludzi, a potem nad miastem popły-nęło wznoszące się i opadające wycie syreny w fabryce tekstyliów Fermana, zagłuszającpowolne uderzenia katedralnego dzwonu.Trzasnęły drzwi mieszkania.Na podwórku krzyczały dzieci.Sanzo usiadł, posie-dział chwilę na krawędzi łóżka; kiedy się ubrał, poszedł do pokoju Sary i Albrekta i sta-nął przy oknie.Potrafił odróżnić mocne światło od ciemności, ale okno wychodziło napodwórko i nie dochodziły do niego promienie słońca [ Pobierz całość w formacie PDF ]