RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— He? — zdumiał się Raczek.Zlazł z wysokości, skacząc raźno przez konstelację, zwaną Rzeką Erydan, i pochylił się nad Ignasiem.Rachmistrz, co grzebie wśród bilionów jak wśród ulęgałek, pomoże nieszczęsnemu uczniakowi.— Sześć ósmych i siedem dziewiątych, powiadasz? To drobiazg… spróbuj no jakoś dodać…— Próbowałem i nie idzie.— Dziwne, dziwne… — mruczał Raczek.— Gdyby tak równe miliony i miliardy… Nie lubię zajmować się ułamkami — oświadczył głośno.— Wyszedłem z tego i musisz sam pomyśleć, mój chłopcze.Starał się szybko pojąć tajemnicę tego zawiłego rachunku, ale osłabł tylko i otarł poi.z czoła.Rzekł tedy groźnie:— Jest to tak łatwe, że wstyd by był, gdybyś musiał aż mnie wołać na pomoc!I uciekł daleko, aż na gwiazdę zwaną Aldebaranem.Spółka: Alojzy i Ignacy, odżywiała się teraz lepiej, obiady bowiem jadali u ogrodnika, którego żona znała wielką tajemnicę przyrządzania z mizernych ingrediencyj[13] potraw smakowitych i zdrowych.Nie było w tym jedzeniu zbornej rozmaitości, bo niemal codziennie kluski jechały na kluskach i poganiały kluskami, lecz Raczek twierdził z zachwytem, że nigdy w życiu nie jadał lepiej, i z dreszczem przerażenia wspominał dawną garkuchnię.Głośnym cmokanicm, obyczajem ludów wschodnich, podwyższał swój zachwyt aż do ekstazy, kiedy każdej niedzieli wspaniałość obiadu przechodziła wszelkie marzenia i na stole zjawiał się zadzierżysty za życia, choć głupawy baran lub niewinne cielę.Raczek jadł radośnie i wygłaszał roztropne sentencje wspominając słynnych żarłoków starożytności: Lukullusa, Witeliusza i Gamasza, do których — wedle swojego mniemania — mógł być zaliczony.Sentencje te były wyborną przyprawą, jeśli baran — po zgonie nawet swoje przykre zachowując maniery — był twardy, łykowaty i nieustępliwy.Prawdziwą jednak radością tych uczt było miłe towarzystwo ludzi prostych i pracowitych, którzy słuchali z zachwyconą uwagą dostojnych bredni „pana redaktora”.Raczek lubił ich bardzo za szacunek jemu okazywany i za troskliwą życzliwość okazywaną Ignasiowi.Żona ogrodnika, spracowana babina, matka dobra i poczciwa, patrząc na sierocość Ignasia rozszerzyła swe serce, aby go starczyło i dla tego miłego chłopca.Znała jego historię z własnego opowiadania Ignasia i uważała za punkt kobiecego honoru chociaż w malutkiej części zastąpić mu matkę.Nie zdając sobie sprawy z wielkiej tajemnicy kobiecego serca — która sprawia, że gdyby na świecie wymarły wszystkie matki, a jedna tylko pozostała, ta jedna ogarnęłaby miłością wszystkie dzieci świata i byłaby wielką, świętą matką — przytuliła czasem tego chłopca do siebie.Ignaś zawarł ścisłą przyjaźń z jej synem.Ogrodniczek był chłopcem wesołym, mającym przedziwne oczy, szybkie, rozbiegane, wszystkowidzące: nie umiał patrzyć nawet przez chwilę w jeden punkt, lecz przeskakiwał spojrzeniem z przedmiotu na przedmiot, z nieba na ziemię, z drzwi na dom, jak gdyby wszędzie działo się coś godnego widzenia i na co trzeba byłoby spojrzeć natychmiast, gdyż zaraz zniknie.Zdawało się, że głowę ma osadzoną na sprężynie zwinnej i niespokojnej, głowę tym tylko bardzo zmartwioną, że nie może kręcić się dokoła osi, aby ujrzeć błyskawicznie, co się dzieje poza nią.W spojrzeniu tego chudego, nad wiek wyrośniętego dryblasa, była piekielna ciekawość, żarłoczna żądza zobaczenia wszystkiego, co się odbywa w kręgu jego rozlicznych interesów.Nie wyrobiło to w jego burzliwej głowie roztropnego spojrzenia na świat, nigdy bowiem nie był ciekaw, jak się cośkolwiek skończy, zawsze tylko zdołał dojrzeć jedynie początek zdarzenia i już ciskał oczami w inną stronę.Pan Raczek stwierdził przenikliwie, że ów Michałek — tak się bowiem zwał — nigdy nie będzie dobrym świadkiem w sądzie, nie potrafi bowiem opowiedzieć, co widział, gdyż widział zbyt wiele.On jeden jednak pośród miliona ludzi mógłby zdać ścisłe sprawozdanie ze wszystkich szczegółów akrobacji w cyrku pcheł albo z lotu jaskółek.Ponieważ nikt tego nie był ciekawy, zapędzono Michałka do uprawy ogrodu każąc mu zamykać oczy, jeśli jego wiecznie spieszące się spojrzenie przeszkadza mu w tej pracy powolnej i wymagającej skupienia.Nie można mu było jednak zabronić używania obłąkanej właściwości jego własnych oczów na użytek prywatny, kiedy ogród spał w jesieni i w zimie.Wtedy śmieszny Michałek ciskał z nich spojrzenia, jak czasem żak rzuca migotliwe błyski lusterkiem, w które schwytał blask słoneczny.Wskutek tego na najbliższym terenie jego działalności nic się stać nie mogło bez jego wiedzy.Każdy wróbel został zauważony i nie mógł się wyprzeć „w żywe oczy”, że nie przelatywał z płotu na dach w południowej godzinie, każdy kamień i każda deska w parkanie zostały zapisane lewym lub prawym okiem Michałka—Sokole Oko.Nie zostało to stwierdzone, lecz mogło uchodzić za pewne, że wesoły ten chłopiec potrafi lewym okiem obserwować zjawiska na niebie, a prawym liczyć równocześnie grzebiące w ogródku kury.Dlatego to może najsprzeczniejsze wzruszenia mieszały się na jego jasnej, szczerej fizjonomii, jak gdyby kto mieszał mleko z atramentem, często się bowiem zdarzało, że lewe oko patrzyło na sprawy smutne, które malują oblicze żałością, prawe zaś tymczasem śmiało się z widoku rzeczy zabawnych i sprowadzało na twarz jaskrawą radość.Wskutek tego oblicze Michałka nigdy nie zaznało spokoju ani statecznej, nieruchomej powagi.Terenem jego migawkowych badań wzrokowych była najbliższa okolica, a najbliższa okolica była lotniskiem.Zawsze tam coś się działo, zawsze znalazł się jakiś żer dla jego łakomych oczu.Jako najbliższy sąsiad, co się urodził tuż za ogrodzeniem lotniska, miał specjalne przywileje na tym groźnym terenie, skąd wylatywały olbrzymie sępy ze stalowymi dziobami.W chwili, kiedy Michałek jednym okiem ujrzał po raz pierwszy swoją rodzoną matkę, drugim ujrzał zapewne aeroplan i odtąd zawsze — choćby tylko tym jednym okiem, przeznaczonym do badania sfer niebieskich — lustrował loty wielkich ptaków.Nic w tym dziwnego, że najlepszy znawca lotnictwa nie mógł wiedzieć o nich więcej niż ten chłopiec z rozbieganymi oczami.Michałek jednym krótkim spojrzeniem poznawał każdy samolot, jednym rzutem oka wypatrywał go na wysokościach, drugim zaś okiem przyglądał się startowi drugiego.Znał wszystkich lotników, a lotnicy znali tego śmiesznego wyrostka, swego sąsiada z dziwnym spojrzeniem, który pozwalał sobie czasem na „fachowe” uwagi.Zawarłszy przyjaźń z Ignasiem ukazywał mu z daleka skrzydlate życie lotniska.— Patrz, Ignaś — mówił z łaskawością starego wyjadacza, co naucza żółtodzióba — Lwów leci na cywilne z dziesięciominutowym opóźnieniem, bo ma wiatr z przodu.Ale gdzie jest trzynasty?— Jaki trzynasty?— Trzynasty gołąb.Nie widzisz gołębi, tam na prawo? To jednego szewca gołębie, ale wczoraj latało ich trzynaście, a dzisiaj jednego brakuje.Ignaś zdumiał się [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl