RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie zdołał nawet jeszcze ustalić, z której strony zapach dochodzi.Niekiedy interwały między jednym a drugim powiewem trwały całe minuty i za każdym razem opadał go okropny strach, że utracił zapach na zawsze.Wreszcie uczepił się rozpaczliwego przekonania, że zapach dochodzi z przeciwległego brzegu rzeki, skądś z południowego wschodu.Oderwał się od Pawilonu Flory, dał nura w tłum i jął przedzierać się przez most.Co kilka kroków zatrzymywał się, stawał na czubkach palców, aby poniuchać po­nad głowami ludzi, był tak przejęty, że zrazu nie czuł nic, potem wreszcie coś zwęszył, zwietrzył ów zapach, nawet wyraźniej niż przedtem, wiedział, że jest na do­brym tropie, znowu dał nura, dalej przebijał się pośród gapiów i ogniomistrzów, którzy raz po raz przytykali pochodnie do lontów rakiet, w gryzącym swędzie dymu zgubił swój zapach, wpadł w panikę, pchał się i napierał dalej, aż po kilku dłużących się w nieskończoność mi­nutach znalazł się na drugim brzegu, na wysokości Hótel de Mailly, quai Malaquest, wylotu rue de Seine.Tu przystanął, skupił się w sobie i poniuchał.Miał go.Trzymał go mocno.Zapach spływał niczym wstęga w dół rue de Seine, ten właśnie zapach, aczkolwiek wciąż bardzo słabiutki i bardzo subtelny.Grenouille czuł, jak mu bije serce, i wiedział, że bije tak nie wskutek pośpiesznego marszu, ale z bezradnego podniecenia, ja­kie ten zapach w nim wywoływał.Próbował przypo­mnieć sobie coś, co dałoby się z nim porównać, ale zaraz odrzucił wszelkie porównania.Zapach miał w sobie świeżość, ale nie była to świeżość limet czy pomarańczy, ani świeżość mirry, ani liści cynamonu, ani mięty ogro­dowej, ani brzóz, kamfory, szpilek jodłowych, ani majo­wego deszczu, ani mroźnego wiatru, ani źródlanej wo­dy.i zarazem miał w sobie ciepło, ale nie tak jak ber­gamotka, cyprys czy piżmo, i nie jak jaśmin albo narcyz, nie jak drzewo różane i nie jak irys.Ten zapach był mieszaniną jednego i drugiego, był ulotny i zarazem ciężki, nie, nie mieszaniną, był jednością, a do tego był nikły i słaby, acz z drugiej strony trwały i mocny, ni­czym strzęp cieniutkiego, mieniącego się jedwabiu.ale znowu nie przypominał wcale jedwabiu, tylko słodkie jak miód mleko, w którym rozpuszcza się biszkopt, cze­go przy najlepszej woli nie dawało się pogodzić: mleko i jedwab! Niepojęty był to zapach, nie do opisania, nie można go było w żaden sposób zakwalifikować, na do­brą sprawę nie powinien w ogóle istnieć.A przecież ist­niał i był niezrównanie oczywisty.Grenouille szedł za tym zapachem i serce tłukło mu się lękliwie w piersi, czuł bowiem, że to nie on idzie za tym zapachem, ale że ów zapach schwytał go i nieodparcie ciągnie ku sobie.Szedł w górę rue de Seine.Na ulicy nie było nikogo.Domy stały puste i ciche.Ludzie byli nad rzeką przy fajerwerkach.Tu nie przeszkadzał mu już zapach rozgo­rączkowanego tłumu ani gryzący swąd prochu.Ulica pachniała zwyczajnie, wodą, łajnem, szczurami i odpad­kami jarzyn.Ale ponad tym wszystkim snuła się delikatna i wyraźna nić, kierująca krokami Grenouille'a.Gdy uszedł parę kroków, wysokie domy przesłoniły sła­bą poświatę bijącą od nocnego nieba i dalej posuwał się w ciemności.Ale wzrok nie był mu potrzebny.Zapach prowadził go niezawodnie.Po pięćdziesięciu metrach skręcił w prawo w rue des Marais, jeszcze bodaj ciemniejszy, szeroki ledwo na dłu­gość ramienia zaułek.O dziwo, zapach wcale się nie nasilił.Stał się tylko czystszy i przez to, przez tę rosnącą czystość zyskał większą siłę przyciągania.Grenouille szedł bezwolnie.W jakimś miejscu zapach pociągnął go mocno w prawo, niby prosto na ścianę jakiegoś domo­stwa.Ukazał się niski pasaż, wiodący na podwórze.Gre­nouille krokiem lunatyka wszedł w pasaż, przebył po­dwórze, skręcił za róg, znalazł się na drugim, mniejszym podwórku i tu wreszcie było światło.Placyk liczył le­dwie kilka kroków wzdłuż i wszerz.Z jednej strony na pewnej wysokości sterczał ukośny drewniany daszek.Na stole pod daszkiem stała umocowana świeca.Przy stoliku siedziała młodziutka dziewczyna i przebierała mirabelki.Lewą ręką wyjmowała owoce z kosza, no­żykiem drylowała je z pestek i wrzucała do cebrzyka.Mogła mieć jakieś trzynaście-czternaście lat.Grenouille przystanął.Odgadł natychmiast, skąd brał się ów za­pach, który zwęszył z odległości pół mili aż z drugiego brzegu: jego źródłem było nie brudne podwórko i nie mirabelki.Zapach bił od dziewczyny.Przez chwilę był tak oszołomiony, że naprawdę po­myślał, iż nigdy w życiu nie widział nic tak ślicznego jak ta dziewczyna.A widział tylko jej sylwetkę od ty­łu, obrysowaną konturem światła padającego od świecy.Chodziło mu rzecz jasna o to, że nigdy jeszcze nic tak ślicznego nie zwęszył.Ale że znał przecie ludzkie zapachy, tysiące zapachów mężczyzn, kobiet i dzieci, nie mógł pojąć, by źródłem tak cudownej woni mogła być ludzka istota.Zazwyczaj ludzie pachnieli nijako albo kie­psko.Dzieci pachniały mdło, mężczyźni uryną, ostrym potem i serem, kobiety zjełczałym tłuszczem i psującą się rybą.Ludzie pachnieli zgoła nieciekawie, odstręczająco.I oto po raz pierwszy w życiu Grenouille nie do­wierzał własnemu nosowi i musiał przywołać na pomoc wzrok, aby uwierzyć, co tak pachnie.Ale to oszołomie­nie nie trwało długo.W istocie wystarczyła mu owa chwila, aby się upewnić optycznie i zaraz potem oddać się już bez zastrzeżeń doznaniom olfaktorycznym.Teraz czuł już, że to człowiek tak pachnie, czuł zapach potu, dobywający się z jej pach, zapach przetłuszczonych wło­sów, zalatujący rybą zapach płci, i wdychał te zapachy z najwyższym upodobaniem.Jej pot pachniał tak świeżo jak morska bryza, przetłuszczone włosy tak słodko jak oliwa tłoczona z orzechów, jej płeć jak bukiet lilii wod­nych, skóra jak kwiat moreli [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl