RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niepodobna było zobaczyć, czy kielich jest otwarty u góry, czy nie.Trwał zupełnie nieruchomo.Lu­dzie stanęli kilka metrów od osobliwego tworu, a Inżynier ruszył ku niemu impulsywnie i podnosił już rękę, aby dotknąć “pnia", gdy Doktor krzyknął:— Stój!Inżynier cofnął się odruchowo.Doktor odciągnął go za ramię, podniósł z ziemi kamyk, nie większy od fasoli, i rzu­cił wysoko w powietrze.Kamyk zakreślił stromy łuk i spadł prosto na z lekka pofałdowany, rozpłaszczony wierzch kie­licha.Wszyscy drgnęli, tak gwałtowna i nieoczekiwana była reakcja.“Kielich" zafalował, stulił się, rozległ się krótki syk, jakby wypuszczanego gazu, i cała, drżąca teraz febry­cznie, szarawa kolumna zapadła się w ziemię, jakby wessa­na do jej wnętrza.Wytworzony otwór na moment wypeł­niła brunatna, pieniąca się maź, potem zaczęły po jej po­wierzchni pływać kruszyny piasku, kożuch ten był coraz grubszy, a po kilku dalszych sekundach po otworze nie zo­stało i śladu; powierzchnia piaszczystego gruntu była gład­ka, jak wszędzie dokoła.Stali jeszcze nie ochłonąwszy ze zdumienia, gdy Chemik krzyknął:— Patrzcie!Obejrzeli się.Przed chwilą otaczały ich, w odległości kilkudziesięciu metrów, trzy lub cztery podobne, wysokie i wąskie twory — teraz nie było ani jednego.— Zapadły się wszystkie?! — zawołał Cybernetyk.Wytężali wzrok, ale nie zobaczyli najmniejszego śladu po “kielichach".Słońce przypiekało coraz mocniej, upał ciężki był do zniesienia.Ruszyli dalej.Po godzinie rozciągnęli się w długą karawanę.Pierw­szy szedł Doktor, który niósł teraz plecak, za nim Koordy­nator.Pochód zamykał Chemik.Wszyscy porozpinali kom­binezony, niektórzy podwinęli ich rękawy, oblani potem, z wyschniętymi ustami wlekli się wolno równiną.Na ho­ryzoncie zamajaczyła długa, pozioma smuga.Doktor przystanął i zaczekał na Koordynatora.— Jak myślisz, ileśmy zrobili?Koordynator spojrzał w tył, pod słońce, gdzie pozostała rakieta.Nie było jej już widać.— Planeta ma promień mniejszy od ziemskiego — po­wiedział.Odchrząknął, chustką przetarł twarz.— Zrobiliś­my z osiem kilometrów — zadecydował.Doktor ledwo patrzył przez szczeliny opuchniętych po­wiek.Na kruczych włosach miał płócienną myckę.Co jakiś czas zwilżał ją wodą z manierki.— To jednak szaleństwo, wiesz? — powiedział i uś­miechnął się nieoczekiwanie.Obaj patrzyli teraz w stronę, gdzie jeszcze niedawno nikłą, skośną kreską rysowała się nad samym horyzontem rakieta.Teraz widać tam było tyl­ko bladoszare w oddaleniu, cienkie sylwetki “kielichów"! Wynurzyły się z powrotem nie wiedzieć kiedy.Inni podeszli do nich.Chemik rzucił na ziemię zrolowaną płachtę namio­tową i usiadł, a raczej zwalił się na nią.— Jakoś nie widać śladów tutejszej cywilizacji — po­wiedział Cybernetyk, grzebiąc w kieszeniach.Znalazł pa­stylki witaminowe w pomiętym opakowaniu i częstował wszystkich.— Na ziemi nie znalazłbyś takiego pustkowia, co? — dodał Inżynier.— Ani dróg, ani jakichś maszyn latających.— Nie sądzisz chyba, że akurat tutaj znajdziemy wierną kopię ziemskiej cywilizacji? — parsknął Fizyk.— Układ ten jest stały — zaczął Doktor — i cywiliza­cja mogła rozwijać się na Edenie dłużej niż na Ziemi, a za­tem.— Pod warunkiem, że to cywilizacja człekokształt­nych — przerwał mu Cybernetyk.— Słuchajcie no, nie zatrzymujmy się tutaj — powie­dział Koordynator.— Idźmy dalej, w pół godziny powinniśmy osiągnąć to — wskazał na cienką liliową smugę u widnokręgu.— A co to jest?— Nie wiem co, ale coś.Może znajdziemy wodą.— Cień by mi na razie wystarczył — zachrypiał Inży­nier.Przepłukał usta i gardło łykiem wody.Zaskrzypiały pasy podciąganych na plecy tobołków, gru­pa znowu rozciągnęła się i sunęła miarowo przez piaski.Minęli kilkanaście “kielichów" i kilka tworów większych, które zdawały się podpierać opuszczonymi do ziemi lia­nami czy pnączami, ale żaden nie był bliżej niż dwieś­cie metrów, a nie chciało im się zbaczać z linii marszu.Słońce dochodziło do zenitu, kiedy krajobraz się zmie­nił.Piasku było coraz mniej — długimi, płytkimi grzbietami wynurzała się spod niego ruda, słońcem spalona ziemia.Gdzieniegdzie porastały ją kępy siwego, martwego mchu.Trącane butami, kurzyły, rozpadając się na zetlałe próchno, jak spalony papier.Liliowa smuga dzieliła się wyraźnie na pojedyncze grupy przysadkowatych kształtów, także barwa jej stała się jaśniejsza, była to raczej zieleń przyprószona wypełzłym błękitem.Północny powiew przyniósł słabą, de­likatną woń, którą wciągali z podejrzliwą ciekawością w nozdrza [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl