[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ciebie potrafię traktować poważnie - stwierdziłem tylko.- Jakiego dowodu oczekujesz?- Nie wiem.A jaki dowód mógłbyś mi dać? Staruszka w fioletowym kapeluszu podsłuchiwała naszą rozmowę ze wzrastającą ciekawością.Wyprostowałem się i zmierzyłem ją tak lodowatym spojrzeniem, że pochyliła się nad talerzem i z przesadną gorliwością zabrała do jedzenia sznycla cielęcego.- Dokończ lunch - powiedziałem - to pojedziemy do domu.Zostawiłem ogień na kominku, w lodówce mam butelkę chablis.Tylko jeszcze nie posłałem łóżka.Spoglądała na mnie dłuższą chwilę.Szare chmury rozpierzchły się, na dworze pojaśniało, słońce błysnęło między liśćmi brzóz trzepoczącymi na gałązkach.Rheta pachniała perfumami Gucciego, była tak słodka i miła, że chciałem natychmiast pochylić się nad stołem i ją pocałować.- Zdaje się, że o wpół do trzeciej masz spotkanie z Danem? - zauważyła.- To co? Zdążę.To parę kroków ode mnie.Oblizała usta koniuszkiem języka.- Muszę wrócić do laboratorium i skończyć badania.Jeśli coś zawalę, Dan mnie obedrze ze skóry.- Dana zostaw mnie.Nasze sprawy są ważniejsze niż badanie wody.- Nie jesteś zmęczony? - Odłożyła widelec.- Próbujesz sobie to wyperswadować?- Nie.Nic z tych rzeczy.- No to kończ i jedziemy.Nie mówiliśmy wiele, dojadając nasze potrawy i dopijając wino.Patrzyliśmy sobie w oczy z namysłem, rozważając za i przeciw.Kiedy płaciłem rachunek, przy kasie dali mi pudełko zapałek i garść czekoladek miętowych.Wreszcie ruszyliśmy do samochodów niczym kochankowie na europejskim awangardowym filmie, którzy przy każdym kroku sprawdzają pogodę, siłę wiatru i uczuć.Rheta przyjechała bardzo poobijanym beżowym volkswagenem.- Może pojedziesz ze mną - zaproponowałem.- Odwiozę cię tu później i wrócisz prosto do miasta.- Dobrze.- Skinęła głową.Ona również nie chciała psuć nastroju.Oboje wiedzieliśmy, że po południu będzie musiała pracować w laboratorium, a wieczorem spotka się z Twardzielem Packerem, ale w tej chwili znaleźliśmy się w naszej magicznej przestrzeni, gdzie wszystko było możliwe i nie obowiązywały żadne prawa.Shelley niechętnie zrobił miejsce dla Rhety, a ja zapaliwszy silnik, ruszyłem z parkingu przed restauracją.Włączyłem radio, żeby wypełnić ciszę panującą między nami.Co jakiś czas patrzyliśmy na siebie z uśmiechem, ale oboje wiedzieliśmy, że więź, która nas łączy, jest bardzo słaba i wszystko może się skończyć, nim się naprawdę zaczęło.W radiu Nils Lofgren śpiewał “Slow Dancing”.Droga do New Preston migała nam przed oczyma niczym slajdy w projektorze.Widok na budynek straży pożarnej w Northville.Drzewa, skały i białe, drewniane domy.Szosa biegnąca gwałtownie w dół, przysypana liśćmi.Podjazd pod mój dom.Drzwi frontowe.Salon.Stanęliśmy przy kominku, rozpiąłem Rhecie wełniany płaszcz.Ucałowałem ją w czoło, później w nos i usta.Po sekundzie wahania odpowiedziała pocałunkiem.Płaszcz osunął się na podłogę.- Na tę chwilę czekałem od dawna - powiedziałem cicho.Popatrzyła mi w oczy.Ogień trzaskał na kominku, a ciepło budzącego się między nami uczucia wypełniło cały pokój.Rozpiąłem górny guzik bluzki Rhety i zerknąłem na półprzeźroczysty stanik.- Pan Perkins? - nagle rozległ się głos za nami.Zdumiony poderwałem głowę.Rheta odsunęła się ode mnie i zapięła guzik.W otwartych drzwiach kuchni stał dziewięcioletni Paul Denton, którego Carter i armia policjantów szukali od wczoraj.Był blady i przerażony, miał podrapaną twarz, podarte dżinsy i koszulę, wyglądał jakby nic nie pił i nie jadł od chwili zniknięcia.Zamrugał oczami, po czym zachwiał się i osunął na wózek z napojami; szklanki, butelki i słomki do koktajli poleciały na dywan.Uklęknąłem przy chłopcu i uniosłem jego głowę.Nie stracił przytomności, ale oddychał z trudem i toczył wokół mętnym spojrzeniem, jakby przeżył ciężki wstrząs.- Paul? Co cię stało? Gdzie byłeś? - pytałem.- Panie Perkins - szepnął.- Rheta - zwróciłem się do dziewczyny.- Zadzwoń po Cartera.Powiedz, żeby przysłali karetkę.Ten dzieciak wygląda okropnie.- Panie Perkins - powtarzał chłopiec.- Nic nie mów.Rheta już dzwoni po policję.- Tylko nie policję.- Przejęty, kręcił głową.- Żadnej policji, proszę.Panie Perkins, bardzo proszę.Rheta już wykręcała numer.- Paul, wszyscy zamartwialiśmy się o ciebie na śmierć.Musimy zawiadomić policję.- Nie! - krzyknął.- Obiecałem, że nie.Machnąłem do dziewczyny.- Poczekaj chwilę.Jeszcze nie dzwoń.Paul, co obiecałeś? I komu?Chłopiec zaczął gwałtownie dygotać.Mięśnie miał napięte, z trudem próbował wydobyć głos z zaciśniętego gardła.Przypominał mi kobietę, którą zabrałem do szpitala po niebezpiecznym wypadku na drodze do Danbury.Była w podobnym szoku, nie mogła mówić, a jednak uparcie starała się opowiedzieć mi przebieg zdarzenia.- Paul, komu to obiecałeś? Kto powiedział, że nie wolno zawiadamiać policji?Patrzył na mnie wzrokiem szaleńca.- Nie, żadnej policji, proszę, panie Perkins.- Nie zatelefonuję po policję.Ale musisz mi powiedzieć, co się stało.Gdzie byłeś? Kogo spotkałeś?- Widziałem.ich oboje.- Kogo? Kogo widziałeś?- Kryli się w lesie.Było ciemno.Nie wiem, co tam robiłem.Rheta przyniosła poduszkę i gdy uniosłem głowę dziecka, wsunęła mu ją pod kark.Układając Paula, spytałem łagodnie:- Powiedz mi, kto to był? Muszę wiedzieć.Kto się krył w lesie?- Oni pytali o pana - ciągnął, jakby mnie nie słyszał.- Wołali, więc poszedłem zobaczyć, czego chcą.Kiedy ich zobaczyłem, nie wierzyłem własnym oczom.Nic z tego nie rozumiem.Ale rozmawiali ze mną i powiedzieli, że muszą się z panem zobaczyć.To sprawa życia lub śmierci.Tak powiedzieli.Życia lub śmierci.- Paul - nalegałem - kto to był? Kto powiedział, że to sprawa życia lub śmierci? Nie mogę pomóc, jeśli nie wiem, o kogo chodzi.Chłopiec przewrócił oczami, tak że widziałem tylko białka.Wydusił drżącym szeptem:- Jim i Alison Bodine'owie.Mówili, że tak się nazywają: Jim i Alison Bodine'owie.- Oni tak powiedzieli? - spytała Rheta [ Pobierz całość w formacie PDF ]