RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozglądaj się.- Kane wymknął się ukradkiem w kierunku, z którego przyszedł.Ale po Boulusie ciągle nie było śladu.Kane cicho zawołał je­go imię - zatrwożony ryzykiem, na jakie go to narażało.Nie - nawet nie odezwało się echo.Nawet nocne ptaki milczały.Czy coś przestraszyło las i zmusiło go do milczenia?Aura niebezpieczeństwa nasiliła się.Rozmyślając z wściekłoś­cią, Kane wrócił tam, gdzie zostawił Hefa.Silniej niż kiedykol­wiek ogarnęło go uczucie czającego się strachu.Czy coś podkra­dało się do niego?Znowu nie usłyszał wezwania.Hefa nie było na posterunku.Czując, jak naprężają mu się muskuły na szyi, Kane nadal szukał Hefa.Nie było nic do oglądania; żadnego znaku zamie­szania; nic.Ruszył ku świątyni, kiedy nagle zawadził o coś stopą.But.But Hefa.Oszołomiony, podniósł go.Coś ciepłego i wilgotnego pociekło przez jego nadgarstki.Łydka ucięta była idealnie w miejscu, gdzie kończyła się wypra­wiona skóra buta.Nie rozległ się żaden dźwięk.Levardos spostrzegł zdenerwowanie Kane'a, kiedy ten wynu­rzył się z nocnego lasu.Napotkał naglące pytanie we wzroku Kane'a i potrząsnął głową, jego pergaminowo blada twarz była czujna.Szorstkim szeptem Kane zawołał do Webbrego i Haigana, by ściągnęli natychmiast z powrotem.W otaczającym gąszczu sły­szeli stłumione hałasy.Coś złego, coś śmiertelnego krążyło bli­sko, bardzo blisko.- Kane! Co to jest? - zasyczał Levardos.- Nie jestem pewny - zazgrzytał.- Boulus zniknął.Hef także.W czasie kilku minut coś zabrało Hefa - w odległości kilku jardów ode mnie, a mimo to nie słyszałem nic.Została tylko jego stopa leżąca na ziemi jak porzucony but!- Dlaczego nie było żadnych odgłosów ataku? Powinieneś był słyszeć zgrzyt stali.Człowiek wrzeszczy, kiedy ostrze ucina mu nogę!Twarz Kane'a była zmartwiona.- To nie ostrze mu ją ob­cięło.Nie było tam więcej krwi, niż z rozlanego kieliszka wina.Coś porwało go w górę, coś ze szczękami niczym smok ­szczękami, które może zamknąć na człowieku w jednej chwili i nie zauważyć, jeśli drobny kawałek ciała odpadnie od jego tnących kłów.- Ale tak olbrzymie zwierzę! - zaprotestował jego zastępca.- Widzielibyśmy je - słyszelibyśmy!- Ale nie słyszeliśmy.Dwaj bracia wybiegli z gąszczu.- Szybko! Do świątyni! - rzucił Kane zwięźle.- Cokol­wiek jest na zewnątrz, ściany mogą nas trochę obronić!Spętane konie zaczęły tupać i przybliżać się.Przez sekundę Kane zastanowił się, czy pozostawić je własnemu losowi, potem zdecydował, że lepiej nie być zdanym na własne nogi.- Za­bierzcie konie - rozkazał Webbremu i Haiganowi.Kiedy wsunął się przez wejście, wiedział, że coś jest nie w po­rządku.Zostawił palącą się pochodnię koło ołtarza; leżała teraz zgaszona na kamiennych kaflach.Ceteol zniknęła.Kane wyciągnął pozostałą pochodnię ze szpary w ścianie.By­ła już prawie wypalona.Może tamta spadła i zgasła.Ceteol? Nie było czasu na domysły.Z zewnątrz dobiegł przeraźliwy wrzask.Drugi głos - grzmiący bas Webbrego - przeklinał i wył.Potem okropne rżenie koni zagłuszyło wszystko.W huku walących o ziemię kopyt, konie pognały w noc.Kane zakręcił pochodnią, aż rozbłysła jaskrawym światłem.Ostrza mieczy zalśniły żółto, kiedy on i Levardos wyskoczyli z opustoszałej świątyni.Gałęzie trzęsły się; zad ostatniego konia wtapiał się w ciemność.Dwaj bracia zniknęli.Kane zawołał tyl­ko raz, bo nie spodziewał się usłyszeć odpowiedzi.- Ten cień! - westchnął Levardos, wskazując.- Ach - zasyczał Kane i podniósł pochodnię.Nie widzieli żadnej formy.Tylko wyłaniający się cień, który wił się między drzewami, sunął przez zwalone kamienie.Cofał się zbyt szybko, by można dostrzec jego kształt.- Co to jest? Gdzie to jest? - ciężko łapał oddech Levar­dos.Światło pochodni nie wydobyło niczego, co mogłoby rzu­cać taki cień - nie rozległ się żaden dźwięk, nic się nie poru­szyło.- Coś nad głową? - zastanowił się Kane, choć sposób, w jaki pełzający cień polował, przeczył temu przypuszczeniu.Głownia migotała i dymiła.Smoła była prawie wypalona.By­le tylko szarpie nie zaczęły się tlić.Kiedy ogień przygasł, nie­kształtny cień ruszył ku nim przez księżycowe światło.Przeraże­nie zatopiło swe lodowate szpony w ich gardłach.Kane, klnąc, zakręcił pochodnią, kawałki szarpi zawirowały luźno, drobne iskry poleciały niczym miniaturowe gwiazdy nocą.Płomień roz­niecił się jeszcze raz.Szturmujący cień cofnął się.Ciągle nie mogli odkryć, co go rzuca [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl